Nagła zmiana planów części ekipy sprawiła że z Nantahala wyruszyliśmy we czwórkę: Miranda, Cherie, chłopak o imieniu Ty, i ja. Plan na poniedziałek nie był ambitny bo zakładał jedynie 7 mil do Sassafras Gap Shelter co nie zajęło nam więcej niż 4 godziny.
Ostre podejście w deszczu a następnie zorganizowanie obozu wkoło pełnej ludzi wiaty zaostrzyło nasze apetyty więc wkrótce siedzieliśmy już pod dachem nad kuchenkami. Lało z przerwami całą noc, a otoczenie zmieniło się w grzęzawisko.
Zanim deszcz ustał, ruszyliśmy w dalszą drogę. Błotnista i skalista ścieżka wiodła tunelem rododendronów zmuszając nas do ciągłego lawirowania i ostrożnego stawiania kroków.
Niedługo potem szlak zaczął opadać ku przełęczy Stecoah Gap na której czekała na nas Trail Magic w najlepszym wydaniu: cheeseburgery, nuggetsy, ciastka i zimne napoje! Załapaliśmy się też na kurs do miasta i z powrotem, zaczynam chyba lubić podróże na pace pick-upa :-) Zaopatrzenie udało się znakomicie, kupiliśmy żarcie wystarczające na 6 dni co pozwoli nam zrealizować plan Mirandy: park narodowy Great Smoky Mountains przejdziemy bez schodzenia ze szlaku.
Podejście z przełęczy z plecakami wypchanymi jedzeniem nie było najłatwiejszą rzeczą jaką musieliśmy zrobić tego dnia, szczególnie że do pokonania była bardzo stroma Jacob's Ladder ale ostatecznie po trzech milach rozbiliśmy namioty i hamak w otoczeniu Brown Fork Gap Shelter. Tym razem obiad zjedliśmy na świeżym powietrzu, załapaliśmy się też na piękny zachód słońca.
Środa powitała nas ciepłem, tym razem nie było deszczu który przeszkadzałby w czynnościach obozowych, więc na szlaku byliśmy chwilę po ósmej rano. Ścieżka wiodła zalesiona granią skąd widzieliśmy morze chmur w dolinach. Temperatura szybko rosła a słońce zaczynało ostro przypiekać ale nie zwalnialiśmy tempa i jeszcze przed południem byliśmy na Cable Gap gdzie zjedliśmy lunch i uzupełniliśmy zapasy wody.
Dalszą część dnia szliśmy już spokojniej mijając coraz więcej oznak wiosny: czerwone i zielone pączki na drzewach, śpiewające ptaki no i owady których wcześniej nie było prawie wcale. Gdy w końcu zaczęliśmy opadać w doliny nad Fontana Dam Lake zobaczyliśmy wiosnę w pełnym rozkwicie: świeże zielone liście na drzewach, kobierce kwiatów i kiełkujących krzewinek, również zapach wiosny był wszechobecny!
Około 16-tej dotarliśmy do lezacego nad jeziorem Sheltera o nazwie Fontana Hilton. To utrzymywane przez miasteczko schronienie ma pełny węzeł sanitarny i prąd, czyli wszystko czego potrzebujemy na szlaku.
Po dobrze przespanej nocy zebraliśmy się w dalszą drogę. Pierwszy etap wiódł zaporą Fontana Dam, największą na wschodnim wybrzeżu, prosto do Smoky Mountains. To najwyższe pasmo górskie tej części Appalachów cechuje się wybitnie piękną przyrodą i wyjątkowo paskudną pogodą. Wiatr wzmagał się od rana a prognoza nie pozostawiała wątpliwości: miało lać przez trzy dni z rzędu.
Zdobycie wysokości głównego grzbietu trwało ponad pół dnia i dopiero po lunchu mogliśmy nieco odsapnąć wędrując to w górę to w dół pośród kobierców białych kwiatków. Na przełęczy Ekaneetlee Gap, uzupełniając zapas wody zobaczyłem pierwsze niedźwiedzie. Była to czarna, połyskująca w słońcu samica zt rójką młodych. Schodziły w stronę tego samego potoku, około 30 metrów od nas, przerwaliśmy więc czynności i powoli wycofaliśmy się w górę ścieżki. Niedługo potem spłoszyliśmy stadko dzików - Smoky Mountains powitały nas prawdziwie dziką przyrodą! Dzień zakończyliśmy w Russell Field Shelter. Wiatr wzmagał się z minuty na minutę przybliżając zapowiadaną zmianę pogody.
Rankiem wystartowaliśmy równo z początkiem deszczu który szybko zamienił szlak w wartki strumień. Poruszając się tunelami rododendronów wspinaliśmy się powoli na Rocky Top a następnie Thunderhead Mountain - widoków niestety nie było.
Deszcz w końcu ustał a my zjedliśmy długo wyczekiwany lunch w napotkanej wiacie. Dalsza droga do schronu w którym mieliśmy nocować dłużyła się niemiłosiernie, ścieżka była rozmiękła i niewygodna, ucieszyliśmy się więc gdy w Silers Bald Shelter znaleźliśmy cztery wolne miejsca na których przygotowaliśmy posłania. Obiad zjedliśmy oglądając przechadzające się w pobliżu jelenie które nic sobie nie robiły z naszej obecności.
Sobotni ranek powitaliśmy ze świadomością oczekującego nas podwójnego święta, tymczasem po ledwie godzinnym marszu trafiliśmy na bardzo niecodzienną Trail Magic: gość o imieniu Bloodhound czekał na nas w najbliższym shelterze z kawą i słodyczami - to było to czego potrzebowaliśmy!
Napędzani glukozą i kofeiną szybko zdobyliśmy najwyższy szczyt na całym szlaku: Clingsman Dome. Widok ze stojacej na szczycie wieży był piękną nagrodą, chociaż pochmurny dzień nie pozwalał dojrzeć najdalszych gór. W tym samym miejscu minęliśmy też dwusetną milę szlaku. Zdjęcie nie oddaje całej atmosfery dzikiej radości jaką towarzyszyła nam oraz kolejnym grupkom hikerów nadciągających z południa.
Przez następne godziny szlak opadał prowadząc przez wilgotny las pełen zwalonych świerkowych pni pokrytych grubymi dywanami mchów. Słońce wyszło zza chmur a my posililiśmy się na skrzyżowaniu szlaków i zeszliśmy na przełęcz Newfound Gap gdzie przebiega granica między Północną Karoliną a Tennessee.
Podejście do Icewater Spring Shelter było bardzo malownicze, skalista ścieżka wiodła stromym zboczem a następnie płaskim grzbietem by wkrótce doprowadzić nas do wiaty. Prognoza pogody była kiepska więc ponownie zajęliśmy miejsca pod dachem.
Deszcz zaczął padać nad ranem, z początku nieśmiało a potem coraz mocniej przekształcając się w nieustepującą ulewę. Wzmagający się wiatr osiągnął wkrótce zapowiadane ponad sto kilometrów na godzinę czyniąc ten dzień naprawdę trudnym doświadczeniem. Potoki wody wypełniały szlak, a podejścia których nie było zbyt wiele oznaczały walkę z nurtem. Ścieżka wiodła trawersami kolejnych grzbietów połączonymi wąziutkim graniami. Szczęśliwie dla nas trawersy północno zachodnie dawały wytchnienie od zwalającego z nóg wiatru a znajdujący się w połowie zaplanowanej trasy shelter pozwolił nam się posilić i nieco odsapnąć przed ruszeniem w dalszą drogę.
Drugą połowę dnia wędrowaliśmy w takich samych podłych warunkach żyjąc tylko nadzieją na miejsce w wiacie - sama myśl o rozbijaniu się w takiej wichurze przerażała nas okrutnie. Tricorner Knob Shelter osiągnęliśmy późnym popołudniem. Byliśmy kompletnie przemoczeni i potwornie zziębnięci. Udało nam się znaleźć parę metrów na nasze materace, rozwiesiliśmy do suszenia co się dało, zjedliśmy obiad i padliśmy spać.
Wczesnym rankiem Shelter zaczął się gwałtownie wyludniać. Po odkuciu z lodu worków z jedzeniem zjedliśmy śniadanie wskoczyliśmy w ciągle wilgotne ciuchy i ruszyliśmy na szlak. Wiatr był bezlitosny, temperatura spadała a woda w naszych butelkach zamarzała na naszych oczach. Drzewa wkoło pokryte były lodową glazurą która wicher zrzucał prosto na nas. To niesamowite zjawisko narastało wraz z wytracaniem przez nas wysokości.
Szlak opadał ku słonecznym dolinom, a my zrzucaliśmy kolejne warstwy ubrań i cieszyliśmy się że najgorsze za nami. Był to jednocześnie napiękniejszy fragment naszej dotychczasowej wędrówki więc gdy wreszcie dotarliśmy do Davenport Gap żegnaliśmy Smoky Mountains z ulgą ale i z poczuciem tęsknoty za tym dzikim zakątkiem.
Biwak urządziliśmy dwie mile dalej nad samym strumieniem którego głośny szum zagłuszał ruchliwą autostradę odległą o kolejne dwie mile. Wreszcie mogliśmy wysuszyć ubrania i śpiwory, zjeść obiad przy ognisku, porozciągać wszystkie zmęczone mięśnie i zalec w namiotach zamiast w tłocznej wiacie.
Obiecaliśmy sobie spanie do oporu więc na szlak wyruszyliśmy dopiero o 10-tej a już pół godziny później trafiliśmy na Trail Magic. Gorące kiełbaski, tony słodyczy ale przede wszystkim warzywa i owoce - Amerykanie nie przestają mnie zadziwiać swoją bezinteresowną hojnością.
Napełniwszy żołądki i kieszenie czym się dało ruszyliśmy w kierunku ważnego dla nas miejsca. Standing Bear Farm oferuje zaopatrzenie którego bardzo już potrzebowaliśmy po sześciu dniach od ostatniej wizyty w sklepie. Wyglądające jak przytułek dla emerytowanych alkoholików i hipisów miejsce to ma niepowtarzalny klimat. Spędziliśmy tam co najmniej dwie godziny jedząc hamburgery i przebierając w sklepiku gdzie nie ma obsługi a to co ląduje w koszyku zapisuje się na kartce a potem samodzielnie podlicza i płaci Jackowi który wszystko bierze na wiarę.
W dalszą drogę ruszyliśmy o 14-tej. 4 mile ciągłego podejścia w palącym słońcu wyciskało z nas ostatnie poty. Wreszcie osiągnęliśmy Snowbird Mountain gdzie stoi instalacja przypominająca statek kosmiczny.
Szlak opadał stąd do przełęczy Deep Gap gdzie rozbiliśmy obóz. Miłe towarzystwo przy ognisku, przyzwoity obiad a wreszcie sen były zakończeniem tego dnia. Tylko niesamowicie hałaśliwe sowy oraz upiornie jasny księżyc zakłócały spokój nocy.
Powodzenia w dalszej wędrówce.
OdpowiedzUsuńWspaniale, czekałam z niecierpliwością na kolejny wpis. Wiosna już wyraźnie nadchodzi, ale i lodowe Smokies piękne. Gratuluję kolejnej 100ki i pierwszych niedźwiedzi (trójka młodych!) :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję Sensei :-)
OdpowiedzUsuńA jednak coś piszesz na blogu, wlazłem z ciekawości ;)
OdpowiedzUsuńZmieniłeś namiot ? Na lżejszy ?
Polecam książkę "Północ" Scotta Jurka o AT, tyko On to robił w tempie ekspresowym :)
Zpacks Duplex - 613g ze szpilkami! Dwuosobowy pałac tylko dla mnie :-)
UsuńNa szlaku nie mam kompletnie czasu na książki ale chętnie zerknę jak wrócę. Pozdrowienia!