Daleville

dzień marszu: 67 , mila szlaku: 730 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

W niedzielne południe wróciliśmy na milę 558 i kontynuowaliśmy wędrówkę Szlakiem Appalachów. Objuczeni zapasami jedzenia powoli wspinaliśmy się na Brushy Mountain. Doskwierał nam upał a cztery dni w mieście odbiły się na naszej kondycji, więc po pokonaniu zaledwie sześciu mil zalegliśmy nad brzegiem Lick Creek. Ochłodziliśmy się w wodzie, zjedliśmy obiad i zdążyliśmy powiesić worki z jedzeniem tuż przed nadejściem deszczu.






Ranek był pochmurny, deszcz ustał ale gorące i parne powietrze utrudniało oddychanie. Szlak w dolinie strumienia był stromy i otoczony gęstymi zaroślami, czułem się jak w dżungli. Po drodze zobaczyliśmy kolejny Fairy Garden, ludzie tutaj naprawdę mają fantazję :-) Gdy dotarliśmy na Chestnut Ridge chmury rozproszyły się i kolejne mijane polanki były skąpane w słońcu. Dość strome zejście granią w cieniu wielkich drzew zakończyliśmy na przełęczy Walker Gap gdzie zjedliśmy lunch. 







Resztę dnia spędziliśmy na pozbawionym wody, szerokim grzbiecie Garden Mountain,  mijane przez nas skalne wychodnie wyglądały niczym skruszone mury dawnych warowni. Niewygodną, ułożoną z kamieni ścieżką wędrowaliśmy do późna aż zeszliśmy w dolinę i rozłożyliśmy się kawałek za Jenkins Shelter.







Rano odświeżyliśmy się w pobliskim strumieniu, zebraliśmy obóz i powędrowaliśmy pod górę aby przekroczyć następny grzbiet i po długim, łagodnym zejściu znaleźć się w dolinie Laurel Creek. Słońce operowało już na całego i wkrótce zrobiło się gorąco. Pokonaliśmy tunelem haszcze rododendronów i wyszliśmy na trawers kolejnego grzbietu. Sosnowo - dębowy las wyglądał przepięknie a jego suchy zapach przywołał wspomnienia z naszych polskich lasów. 







Ścieżka wiła się kolejnymi zakrętami przez spalony las aż doprowadziła nas do węzła komunikacyjnego na przecięciu autostrady I-77. W pobliskim sklepiku był również bar, więc zjedliśmy solidne hamburgery i ruszyliśmy dalej. Wycięte niczym nożem wzgórza, strome jezdnie i ryk ciężko pracujących silników uzmysławiają jak trudne i jednocześnie istotne jest utrzymanie szlaków transportowych przecinających Appalachy. 





Znajdujacy się nieopodal drogi zanieczyszczony przez myśliwych strumień nie wywołał naszego entuzjazmu ale nie mieliśmy wyjścia i nabraliśmy z niego wody. Wirginia nas zaskoczyła: okresowe źródła są suche a dystanse między większymi strumieniami sięgają dziesięciu mil, musimy więc ostrożnie planować zarówno przebieg dnia jak i kolejne biwaki. Tym razem musieliśmy pokonać łącznie dwadzieścia mil zanim rozbiliśmy obóz tuż za żwirową drogą, chwilę po przejściu 600-tnej mili szlaku. Zapowiadanej wody co prawda nie było ale mieliśmy zapas wystarczający na suchy biwak. Czynności obozowe kończyliśmy po ciemku, zjedliśmy szybką kolację i padliśmy spać wyczerpani długim dniem.




W środę wczesnym rankiem ewakuowaliśmy się z miejsca noclegu do najbliższej wiaty Jenny Knob Shelter gdzie nabraliśmy wody i zjedliśmy śniadanie. Dalsza droga prowadziła w dół doliną wyschniętego potoku, przecinała asfaltową drogę i wspinała się na kolejny grzbiet.








Początkowo pochmurny dzień zmieniał się w słoneczny, duszny i upalny podczas gdy my zeszliśmy brzegiem łąki w dolinę Kimberling Creek który przekroczyliśmy po wiszącym moście. Mętna woda nie zachęcała do kąpieli ale niedługo później dotarliśmy nad Dismal Falls gdzie wreszcie mogliśmy się ochłodzić, wykąpać i przepłukać mocno nieświeże ubrania. 










Po lunchu wędrowaliśmy jeszcze kilka godzin doliną potoku aż rozbiliśmy biwak w pięknym miejscu nad samą wodą. Mimo utrzymującego się upału rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy obiad z deserem, powiesiliśmy worki na drzewach po czym rozeszliśmy się do posłań.






Rano rozdmuchaliśmy ognisko i zjedliśmy przy nim wspólne śniadanie. Kolejny dzień zapowiadał się upalnie gdy wznowiliśmy marsz doliną Dismal Creek. Minęliśmy sztuczne jeziorko, wspięliśmy się na grzbiet i wyszliśmy na chwilę ponad las. Po kilku milach szlak wspinał się stromo pod górę zaskakująco jasnym lasem. Dźwięk padającego deszczu towarzyszył nam dobre kilka minut zanim pojęliśmy że źródłem hałasu są małe gąsienice zwane tutaj od swej długości "inchworm". Zjadają niesamowite ilości świeżych liści produkując miliony małych kulek odchodów które hałasują spadając na suchą ściółkę. Zwisające na cieniutkich nitkach inchworms wkrótce zaczęły nas oblepiać, do tego pod naszymi nogami biegały tysiące dużych, ciemnych chrząszczy utrudniając marsz i tak niełatwą, bo kamienistą ścieżką.














Lunch zjedliśmy na przełęczy Sugar Run, po czym ponownie zagłębiliśmy się w tętniący mikrożyciem las. Upał, robactwo i kamienie wymęczyły nas tego dnia kompletnie, biwak przy źródle trzy mile przed Pearisburgiem był więc długo wyczekiwanym wybawieniem. Obóz ogarnęliśmy sprawnie i wkrótce po obiedzie poszliśmy spać.




Zaplanowane na piątek zakupy dodawały nam skrzydeł i koło 10-tej rano byliśmy w Pearisburgu. Wizyta na poczcie, sklepie outdoorowym oraz poszukiwania paczki nadanej kurierem wypełniły nam pierwsze godziny pobytu po czym zainstalowaliśmy się z całym majdanem w sieciowym barze Dairy Queen.





Wahadłowe zakupy, pranie w toalecie oraz ładowanie wszystkiego co ma baterie zajęło nam czas aż do piątej po południu. Niestety łapiąc stopa nie dogadaliśmy się z kierowcą i opuściliśmy pół mili szlaku, ale uznaliśmy że dla nieciekawego, miejskiego odcinka nie będziemy nadwyrężać nóg. Podejście z wypchanymi plecakami wyciskało z nas ostatnie poty, na szczęście znaleźliśmy odpowiednie miejsce na biwak nieopodal strumienia, dwie mile przed Rice Field Shelter. Na kolację zjedliśmy przytaszczone z miasta hamburgery i padliśmy jak dętki.



Przypadający na następne dni Memorial Day weekend sprowadził na szlak sporo osób, sheltery znowu były pełne, mijaliśmy wielu hikerów, również tych idących na południe. Spotkaliśmy też pierwszego flip-flopera czyli kogoś kto zaczyna szlak w środku jego długości by po dojściu do południowego krańca wrócić w miejsce startu i dokończyć go idąc na północ. Pozyskane informacje pozwoliły nam lepiej zaplanować tę sekcję która okazała się znacznie bardziej kamienista niż spodziewaliśmy się po Wirginii.

W sobotni ranek wystartowaliśmy wcześnie i dość szybko znaleźliśmy się powyżej lasu na niewiarygodnie długim grzbiecie Peters Mountain. Morze chmur otaczało zieloną wyspę którą wędrowaliśmy przez kolejne godziny. Gęste sklepienie liści dawało coraz mniej ochłody od palącego słońca, temperatura sięgała z pewnością ponad trzydziestu stopni. Długie odcinki ścieżki na grzbiecie były wyłożone ostrymi głazami czyniąc marsz trudnym i wymagającym skupienia.
















Krótko przed dotarciem do Pine Swamp Branch Shelter nadeszła niespodziewana ulewa, nie ochłodziła jednak powietrza a tylko dodała wilgoci. W czasie lunchu wyszło słońce a kałuże wyparowały zanim ruszyliśmy w dalszą drogę. Wędrowaliśmy doliną potoku Stony Creek aby po bardzo stromym podejściu rozbić obóz nieopodal Bailey Gap Shelter. Źródło wody było spory kawałek od szlaku, miejsca biwakowe dosyć pochyłe a o zmroku przyszła kolejna burza. Na szczęście byliśmy akurat po obiedzie więc szybko poszliśmy spać.







Następny dzień zaczęliśmy krótkim podejściem na grzbiet gdzie nabraliśmy wody ze słabiutkiego źródła. Wkrótce ponownie walczyliśmy z upałem, kamienistym szlakiem i z czymś co nazywa się Virginia Blues. To znane zjawisko dotykające thru-hikerów na tym etapie wędrówki odbiera chęci i motywację do marszu. Na szczęście ekipa jest dla siebie wsparciem więc po rytualnym narzekaniu na warunki wędrowaliśmy dalej w milczeniu. Po kilku milach dotarliśmy na Windy Rock i podziwialiśmy widoki.








Lunch zjedliśmy w dolinie, przy War Spur Shelter a w pobliskim strumieniu przywróciliśmy naszym ciałom względną higienę. Po przejściu asfaltowej drogi trafiliśmy na lodówkę turystyczną z niecodzienną zawartością: piwo! Taka trail magic też się czasem trafia :-) Kolejne podejście było wyczerpujące ale potrzaskane skalne filary Kelly Knob wyglądały przepięknie w ciepłym popołudniowym świetle. Krótkie zejście do Laurel Creek Shelter zakończyło dzień. Rozbiliśmy się wśród rododendronów a znalezienie dobrego miejsca do powieszenia jedzenia zajęło nam sporo czasu. Wieczorem spadł drobny deszcz ale my byliśmy już w łóżkach, wymęczeni kolejnym upalnym dniem.










Właściwy Memorial Day zaczęliśmy wędrując wśród strumieni i rododendronów, następnie przecięliśmy kilka pastwisk, potok Sinking Creek i wkrótce stanęliśmy pod Keffer Oak - ogromnym, trzystuletnim dębem. Fakt że nie ma na szlaku zbyt wielu takich drzew wskazuje na to że sprawnie uporano się tutaj z pierwotnym lasem, a ten którym wędrujemy od dwóch miesięcy wyrósł w miejsce ściętych gigantów o których pisali z podziwem pierwsi osadnicy.












Ostre podejście a następnie wędrówka grzbietem Sinking Creek Mountain zajęły nam kolejne godziny. Lunch zjedliśmy na nagich skałach pokrywających zwężającą się grań - panorama doliny z kolejnym ciągnącym się po horyzont grzbietem była niesamowita. Godzinę po posiłku wymagający szlak nareszcie zaczął opadać, sprowadzając nas na Craig Creek Road gdzie czekała na nas Trail Magic! Hamburgery, hot-dogi, owoce oraz słodycze - byliśmy bardzo wdzięczni za poczęstunek. Obóz rozbiliśmy kilkaset jardów dalej, nad potokiem. Kończąc po ciemku czynności obozowe Ujrzeliśmy pierwsze migoczące lightbugs czyli tutejsze świetliki.














Wtorek rozpoczęliśmy mozolnym podejściem do pomnika poświęconego najbardziej udekorowanemu weteranowi drugiej wojny światowej, który zginął nieopodal w katastrofie lotniczej. Dzień szybko zrobił się upalny a my opadaliśmy powoli w dolinę Trout Creek.










Przekroczyliśmy drewniany mostek i ponownie zaczęliśmy wspinaczkę. Podejście było długie i łagodne, jedynie odsłonięte skały spowalniały nas nieco. Krótko po lunchu osiągnęliśmy 700-tną milę Szlaku, wkrótce też dotarliśmy do głównej atrakcji tego dnia czyli Dragon's Tooth. Wielkie skalne ostańce na skraju stromego zbocza przyciągają tłumy ale nam sprzyjał kalendarz i byliśmy tam prawie sami. Wspięliśmy się na sam szczyt prawej iglicy i podziwialiśmy widoki. 












Zejście było karkołomne: wielkie skalne stopnie, wąskie szczeliny, metalowe klamry. Stromy odcinek przeszedł w kluczącą granią skalistą ścieżkę i kiedy wreszcie zaczęliśmy schodzić w dolinę nasze nogi były wykończone. Biwak urządziliśmy dosłownie na skraju drogi VA 624, zaraz obok turystycznej lodówki z Trail Magic którą znowu było piwo. Pędzące asfaltem samochody oświetlały reflektorami nasze obozowisko ale byliśmy zbyt zmęczeni żeby nam to przeszkadzało i wkrótce zapadliśmy w sen.




Wczesnym rankiem zebraliśmy się w dalszą drogę. Przez pierwsze godziny szlak prowadził pastwiskami by w końcu zagłębić się w lesie i poprowadzić nas na niewysoki, obfitujący w skalne wychodnie grzbiet. 









Po lunchu w Catawba Mountain Shelter, przejściu asfaltowej drogi i sporego parkingu zaczęliśmy podejście na słynny McAffee Knob. To najczęściej fotografowane miejsce na Szlaku Appalachów odwiedzają tysiące turystów ale my znowu mieliśmy szczęście: poza grupką thru-hikerów nie było tam nikogo. Widok zapiera dech w piersi a zawieszony nad przepaścią skalny dziób przyspiesza bicie serca. 






Dalsza droga wiła się między porośniętymi lasem wielkimi skałami i powoli sprowadzała nas na sąsiedni grzbiet którym kontynuowaliśmy marsz obserwując z niepokojem niebo. Gdy dotarliśmy do Tinker Cliffs zrobiło się dosyć ciemno, wiało pewnie z prędkością 100 kilometrów na godzinę a do tego siekło deszczem. Półmilowy odcinek na odsłoniętym klifie pokonaliśmy więc w ekspresowym tempie, niemal zbiegając w dolinę. Namioty rozbiliśmy w miejscu zwanym Lamberts Meadow, deszcz ustał krótko po rozstawieniu namiotów mogliśmy więc zjeść obiad oraz skorzystać z dobrodziejstw metalowej skrzyni w której schowaliśmy jedzenie na noc. 









Następnego dnia wystartowaliśmy na ostatni odcinek przed długo wyczekiwanym odpoczynkiem. Szlak do Daleville prowadził skalistą granią Hay Rock, po prawej mijaliśmy zbiornik wody dla miasta Roanoake ale przed oczami mieliśmy już tylko prawdziwe jedzenie i prawdziwe łóżka. Gdy wreszcie dotarliśmy do miasteczka zjedliśmy duży lunch z naszym gospodarzem. Rick mieszka nieopodal i po zrobieniu zakupów na następny etap zabrał nas do swojego domu.








Przypadający na piątek dzień zero spędziliśmy nie robiąc niemal nic. Mogłem wreszcie uzupełnić bloga, ciągle mam nadzieję być bardziej systematyczny, ale dni na szlaku są bardzo angażujące więc niczego nie obiecuję ;-)



Dzisiaj opuszczamy ostatni przyjazny dom w południowych Appalachach i ruszamy na podbój Blue Ridge Mountains - bardzo długiego pasma górskiego na wschodnim skraju Appalachów. 
Trzymajcie kciuki za wodę na szlaku!

4 komentarze:

  1. Michał, trzymam kciuki nie tylko za wodę na szlaku, ale także za trud dzielenia się na blogu swoimi wrażeniami na gorąco :-).

    W twojej ostatniej porcji fotek nie widzę już na biwakach rozwieszonego gdzieś tam w tle hamaka. Czy jego użytkownik nie idzie już z tobą, czy może zmienił schronienie na inne? Ciekawi mnie, jak się spisuje hamak na tak długiej wędrówce.

    Czy poznałeś może jakieś szczegóły tego tragicznego zdarzenia z napaścią na hikerów? Pewnie na festiwalu o tym się sporo mówiło...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hamak ma się dobrze ale to bardzo ciężki zestaw. Główny problem to ogromny tarp, szczególnie mokry. Widziałem tarpy z cubenu i to robi różnicę. Natomiast każdy z kim o tym rozmawiam podkreśla to że w hamaku wygodniej się spi.

      Usuń
    2. Dla mnie hamak też jest wygodniejszy, ale uznałem, że na długą wędrówkę to zbyt mało uniwersalne rozwiązanie. Tymczasem widzę, że póki co wszystkie biwaki wypadają w lasach i pod tym względem jest to chyba wyjątkowy szlak.

      Usuń
  2. Trzymam oczywiście kciuki, jak zapewne wielu tu czytających. I jeszcze jedno, cieszę się, że Pan w większości używa tu polskich nazw-śniadanie, obiad. Bo w Polsce mamy właśnie śniadanie, drugie śniadanie, obiad itp. A nie lunch, brunch i inne dziwactwo. Dlaczego polacy boją się używać polskich nazw?Dlaczego jak gęsi powtarzają za innymi nacjami? czy to nasz narodowy kompleks, że wszystko co "amerykańskie" jest lepsze? Szanujmy nasz język, nasze zwyczaje, tradycje, naszą polską odrębność. To taka mała dygresja, nie mająca nic wspólnego z Pana wyprawą. Podziwiam, gratuluję i życzę powodzenia w dalszej drodze-dobrej drogi, dobrych ludzi, odpowiedniej pogody i zadowolenia i szczęścia.

    OdpowiedzUsuń