West Mountain

dzień marszu: 112 , mila szlaku: 1399 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

Church Of The Mountain Hostel opuściłem we wtorek chwilę przed dziesiątą. Szlak wiódł mostem nad rzeką Delaware, potem wzdłuż autostrady numer 80 aż wreszcie zagłębiał się w las w dolinie potoku Dunnfield Creek. Podejście robiło się coraz bardziej kamieniste i strome ale nie było długie. Wkrótce ścieżka wypłaszczyła się a ja osiągnąłem punkt znaczący 1300 mil wędrówki. Zaraz potem minąłem Sunfish Pond, nieduże, urokliwe jezioro położone na szerokim i płaskim górskim grzbiecie. Szlak brzegiem jeziora był bardzo kamienisty, poruszałem się więc powoli wypatrując miejsca na lunch. Ostatecznie zatrzymałem się milę dalej, była już niemal trzynasta. Po posiłku i krótkim odpoczynku ruszyłem w dalszą drogę aby po nabraniu wody z małego strumienia wspiąć się na Kittatinny Mountain. Skalisty wierzchołek był odsłonięty i oferował widoki na obydwie strony góry. Dalsza droga wiodła łąkami i rzadkim, młodym lasem. Zadziwiające jak wielka zmiana krajobrazu zaszła po przekroczeniu granicy stanów, najwyraźniej dwie strony rzeki Delaware były niegdyś użytkowane w zupełnie inny sposób. Przez pewien czas szlak prowadził skrajem grzbietu, następnie opadł do przełęczy gdzie przekroczyłem wartki strumień i żwirową drogę, aby ponowie wspiąć się w górę i powoli opaść w kolejne obniżenie. Ponieważ planowany biwak nie wypadał w pobliżu wody zaopatrzyłem się w jej zapas w Rattlesnake Spring i ścigany przez hordy świeżo wylęgłych komarów oddaliłem się drogą otoczoną kwitnącymi rododendronami. Minąłem bajoro z bobrową tamą, zrobiłem szybkie podejście na grań i urządziłem biwak w miejscu które byłoby bardzo przyjemne gdyby nie wygłodniałe komary. Zamknięty w namiocie zjadłem obiad, szybko powiesiłem pełny worek na drzewie i z powrotem schowałem się przed owadami. Do snu układało mnie wszechogarniające bzyczenie...





























O siódmej rano usłyszałem graną na trąbce pobudkę, był to znany z niezliczonych filmów sygnał amerykańskiej kawalerii. Śniadanie zjadłem w namiocie obserwowany przez dziesiątki zdesperowanych komarów po czym szybciutko zwinąłem obóz i ruszyłem w dalszą drogę. Wygodna ścieżka prowadziła szerokim grzbietem który opuściłem na chwilę by nabrać wody ze źródła. Tutaj napotkałem pierwsza tego dnia Trail Magic: starszy pan na porannej przechadzce poczęstował mnie batonikiem :-) Szlak prowadził nad Crater Lake, kolejne jezioro położone na górskim grzbiecie. Widok nie był niestety rewelacyjny a na zboczenie ze szlaku się nie zdecydowałem. Wkrótce ścieżka wyprowadziła mnie w skały, gdzie krótka ale wymagająca obydwu rąk wspinaczka wyniosła mnie na samą grań. Długie płaskie skały urozmaicały wędrówkę aż dotarłem do Rattlesnake Mountain gdzie las ustępował miejsca łąkom i krzewom. Lunch zjadłem w pobliskim Brink Shelter. Obecna na miejscu hikerka kończąca swoją kilkudniową wędrówkę podzieliła się ze mną jedzeniem: przygarnąłem a następnie zjadłem cztery pakiety tuńczyka. Reszta dnia upłynęła na marszu rzadko porośniętym grzbietem. Duże, skalne płyty sprawiały że odcinek ten był bardzo ładny i łatwy zarazem. Krótko przed zejściem do przełęczy zobaczyłem połyskujące w oddali Culver Lake, po czym zanurzyłem się w las. Po przejściu drogi US 206 trafiłem na reklamówkę z Trail Magic: pomarańcze, jabłka i pakiety suszonych owoców! 5 minut później trafiłem na kolejną Trail Magic: Moose przeszedł szlak w odcinkach niemal 40 lat temu, jest zaangażowany w utrzymanie pobliskich shelterów no i dokarmia przechodzących thru-hikerów :-) Do Gren Anderson Shelter dotarłem obżarty owocami, ale najlepsze wydarzenie tego dnia było dopiero przede mną: nieopodal sheltera biwakował Ty! Ból w kolanach zmusił go do zwolnienia tempa, prawdopodobnie powędrujemy dalej razem! Nie mogliśmy się nagadać, spać poszliśmy późno, ponownie usypiani przez hordy bzyczących krwiopijców.


























Czwartkowy poranek nie przyniósł poprawy w kwestii komarów, śniadanie zjedliśmy więc w łóżkach a obóz zwinęliśmy bardzo sprawnie. Niedługo potem wspięliśmy się Sunrise Mountain skąd roztaczały się widoki na sąsiednią dolinę i znajdujące się na wschodzie górskie pasma. Podążaliśmy grzbietem, szlak co chwila wypuszczał nas na małe polanki i łagodne skalne odsłonięcia. Minęliśmy Mashipacong Shelter gdzie jakaś dobra dusza zostawiła wielki kanister z którego moglibyśmy nabrać wody gdyby nie był pusty... Przygotowani na taki obrót spraw wędrowaliśmy dalej aż dotarliśmy do Rutherford Shelter i po nabraniu wody z ledwo co płynącego strumyka zjedliśmy lunch. Chmury gromadziły się nad nami już od jakiegoś czasu, nie zdziwiliśmy się więc kiedy krótko po wznowieniu marszu zaczął padać drobny deszcz. Było tak gorąco że opad przywitaliśmy z ulgą i odpuściliśmy sobie ubrania przeciwdeszczowe. Po kilku milach dotarliśmy do siedziby dyrekcji parku stanowego High Point gdzie zostaliśmy poczęstowani zimną Pepsi :-) Posiliwszy się batonikami i nabrawszy wody na ostatni etap wędrówki, ruszyliśmy dalej aby wkrótce zacząć opadać w dolinę. Odczuwałem sporą ulgę bo dwunastu dniach opuszczałem pasmo górskie które tak bardzo dało mi się we znaki. Absurdalnie kamienisty szlak, niemal pozbawiony widoków i wody, miejsce przeklinane przez niemal wszystkich thru-hikerów było wreszcie za nami. Dolina w którą zeszliśmy była nieco podmokła i nie obfitowała w widoki, deszcz nadal siąpił, a my dotarliśmy w końcu do zaplanowanego noclegu. Secret Shelter to duża szopa stojąca na prywatnej ziemi starszego wiekiem thru-hikera. Do naszej dyspozycji była podłoga, chłodny prysznic na zewnątrz, gniazdka z prądem i osiołek Jake :-) Spędziliśmy miły wieczór rozmawiając z innymi wędrowcami po czym poszliśmy spać.











Następnego dnia opuściliśmy przyjazną posiadłość i kontynuowaliśmy wędrówkę doliną. Szlak wiódł drewnianymi kładkami nad bagnem, śladem dawnej linii kolejowej, potem kawałek asfaltem po czym okrążał Wallkill Reserve - dużą zalaną wodą łąkę. Widok białych czapli i niewysokich wzgórz przed nami przyniósł dobre wspomnienia ze Słowińskiego Parku Narodowego, czyżbym tęsknił za Rowokołem? Po pokonaniu pierwszej linii wzgórz zjedliśmy lunch nad potokiem, w miejscu zaskakująco pozbawionym komarów. Niedługo potem dotarliśmy do solidnej kładki na rozległych bagnach, widoki były niesamowite, cóż za odmiana po dwóch tygodniach na górskim grzbiecie! Wszystko co dobre szybko się jednak kończy: przed nami wyrosła góra i czekała nas bardzo stroma wspinaczka po skałach, odcinek zwany Stairway To Heaven. Umęczyliśmy się srogo, w ruch poszły ręce bo miejscami trzeba było się po prostu wspinać ale w końcu stanęliśmy na szczycie grzbietu tylko po to żeby zejść z niego po drogiej stronie. Droga w dół nie była na szczęście tak stroma i trudna ale zajęła nam sporo czasu bo staraliśmy się oszczędzać kolana. Kiedy w końcu stanęliśmy koło znaku wskazującego pobliski Wawayanda Shelter obsiadły nas chmary komarów pomagając podjąć właściwą decyzję. Pomaszerowaliśmy pół mili dalej, szybko złapaliśmy stopa do pobliskiego Warwick, zrobiliśmy zakupy na następne dni i udaliśmy się do kina typu drive-in. Znamy to wszyscy z amerykańskich filmów, ale być w takim miejscu osobiście było niesamowitą przygodą. Jedliśmy obiad obserwując jak dobre dwie setki samochodów ustawiają się gęsto przed trzema ekranami. Seanse zaczęły się o zmroku, obejrzeliśmy czwartą część Toy Story i zaszyliśmy się w namiotach. Będąc już w łóżku próbowałem obejrzeć kolejny film ale zmęczony długim dniem zapadłem w sen.
































Seanse trwały do pierwszej w nocy, strumień samochodów opuszczających kino budził mnie kilkukrotnie, w sobotę spałem więc nieco dłużej. Stopa złapaliśmy na szczęście błyskawicznie i chwilę po dziewiątej byliśmy z powrotem na szlaku. Tradycyjne podejście z pełnymi plecakami wyciskało z nas siódme poty ale wkrótce przeszło w marsz grzbietem na którym przekroczyliśmy granicę kolejnego stanu: za nami New Jersey, przed nami New York. Otoczenie było niesamowite: sosnowy las porastał wielkie skalne kopuły i płyty, szlak wiódł z jednego gigantycznego kamienia na drugi, wymagał ciągłego podchodzenia i schodzenia, lawirowania i wyszukiwania najlepszej drogi. Zabawa przednia, widoki przepiękne, tylko tempo wędrówki żałosne, nic dziwnego że lunch zjedliśmy raptem sześć mil od startu. Dalsza droga prowadziła lasem nad brązowy strumień z którego nabraliśmy wody, a potem znowu wychodziła na skały. W końcu opadliśmy w dolinę i po przejściu zastawionej samochodami drogi trafiliśmy na niemal wyschnięte wodospady Fitzgerald Falls. Brak wody jest zjawiskiem do którego już niemal przywykliśmy, ale odkrycie że ostatnie tego dnia źródło wody nie istnieje było bardzo przykrą niespodzianką. Zmuszeni do dalszej wędrówki ruszyliśmy na Buchanan Mountain która okazała się skalną ścianą wymagającą dobrej pracy rąk i nóg. Duże plecaki nie ułatwiały zadania ale w końcu zeszliśmy nad bagnisty staw nad którym szybko urządziliśmy biwak. Woda nie była rewelacyjna, komary za to dorodne i bezwzględne, znowu więc jedliśmy obiad zamknięci szczelnie za siatką namiotów. Było już po zmroku kiedy wreszcie powiesiliśmy worki i położyliśmy się spać.
























W niedzielę rano sprawnie zebraliśmy się do dalszej drogi która wiodła wokół stawu a potem to w górę to w dół aby wkrótce kazać nam schodzić stromo po trudnych skałach do drogi NY 17 gdzie czekała na nas Trail Magic: kilkanaście galonów czystej wody. Przeszliśmy nad autostradą numer 87 i zaczęliśmy mozolnie odzyskiwać wysokość. Okolica bardzo się zmieniła: otaczały nas wysokie dęby, zielona trawa, samotne albo zgrupowane skały. Pokonaliśmy niesławny Lemon Squeezer czyli wąską, nachyloną szczelinę między dwiema wielkimi skałami, wspięliśmy się na ich szczyt i podążyliśmy dalej. Wszystko wkoło było jak z bajki, to naprawdę piękna okolica. Lunch zjedliśmy otoczeni krzakami dojrzałych jagód które, choć smaczne, nie dorównują naszym ani słodyczą ani rozmiarem. Dalsza droga zaprowadziła nas nad strumień gdzie uzupełniliśmy zapas wody i obserwowaliśmy czatującego na gałęzi węża, a wkrótce potem trafiliśmy na sporego, czarnego grzechotnika wylegującego się obok ścieżki. Minęliśmy ciekawy, kamienny William Brien Shelter po czym wdrapaliśmy się na Black Mountain skąd ujrzeliśmy... Nowy Jork! To był magiczny moment, falujące morze zieleni i drapacze chmur majaczące na horyzoncie, nie spodziewałem się czegoś takiego! Zeszliśmy stromą ścieżką, przebiegliśmy przez dwie nitki autostrady, nabraliśmy ze strumienia tyle wody ile się dało i zrobiliśmy ostatnie tego dnia ostre podejście. Na grzbiecie West Mountain znaleźliśmy dogodne miejsce i urządziliśmy biwak. Komarów nie było tego wieczoru wcale, jakaż to była przyjemność zjeść obiad poza namiotem! Duży, jasny księżyc oświetlał nasze schronienia kiedy najedzeni i zmęczeni wskakiwaliśmy do łóżek.






























4 komentarze:

  1. Klimaciarskie zdjęcie zamykające dzień i wpis :)
    Pozdrówka!

    OdpowiedzUsuń
  2. Z niemałą ciekawością oczekiwałem na ten wpis, jak to wszystko będzie się układać po rozstaniu z towarzyszami, ale okazuje się, że zbyt długo samotnie nie powędrowałeś :). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szlak jest bezwzględny, bardzo ciężko jest przewidzieć kto jak daleko zajdzie. Pomijając oczywiscie młodych ultramaratończyków, cała reszta walczy z kontuzjami i przewlekłymi bólami różnej maści. Druga sprawa to ujawniająca się potrzeba przebywania wśród ludzi. Ale to już temat na osobny wpis :-)

      Usuń
  3. Widze ze komarowe stany nie zawodza :-) Connecticut bedzie apogeum...

    OdpowiedzUsuń