Rutland

dzień marszu: 130 , mila szlaku: 1685 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

Deszcz padał całą noc i we wtorkowy poranek wcale nie zanosiło się na poprawę. Zjedliśmy śniadanie i mimo parszywej aury zebraliśmy sie do dalszej drogi. Po kilku minutach trafiliśmy nad Ice Gulch: głęboki wąwóz o pionowych ścianach znany z tego że nawet latem potrafi w nim zalegać śnieg. Tym razem nic takiego nie zobaczyliśmy ale po ostatnich upałach nie było na to żadnych szans. Strome zejście do asfaltowej drogi i podobne skalne stopnie na następnym podejściu były ostatnim wymagającym odcinkiem tego dnia. Otoczył nas mroczny, iglasty las, ścieżka poprzerastana była grubymi korzeniami a długie brązowe igliwie tłumiło odgłos kroków. Deszcz wkrótce ustał a my pokonywaliśmy kolejne mile mijając staw, korzystając wielokrotnie z prostych, drewnianych kładek poprzerzucanych nad błotnistymi zagłębieniami, pozdrawiając ekipę ochotników remontujących owe ułatwienia. Długie zejście zakończyło pierwszą część dnia i wkrótce zjedliśmy lunch przy stoliku piknikowym na Shaker Campsite. Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę przekroczyliśmy kilka strumieni a potem drewnianą kładką pokonaliśmy odcinek  mokradeł. Towarzyszące nam cały dzień uciążliwe komary zrobiły się w końcu piekielnie agresywne, wypatrywaliśmy więc spokojnego miejsca gdzie moglibyśmy zrobić przerwę. Ostatecznie zostawiliśmy bagniste tereny za sobą, wspięliśmy się na wzgórze i przysiedliśmy na ścieżce starając się odpocząć przed ostatnim etapem. Jezioro Upper Goose Pond osiągnęliśmy o szóstej po południu a pół godziny później rozbiliśmy namioty w pobliżu sheltera. Niecodzienna konstrukcja będąca w istocie domem oraz dwoje rezydujących na miejscu ochotników czynią to miejsce wyjątkowym. Niestety miejscowe komary były zupełnie zwyczajne, czyli potwornie zajadłe, więc obiad zjedliśmy ponownie we własnych namiotach. Było już bardzo późno, szybko zawinęliśmy się w śpiwory i zapadliśmy w sen.



















Środa przywitała nas naleśnikami i kawą :) Ochotnicy opiekujący się shelterem każdego dnia serwują pyszne śniadanie! Napędzani cukrem i kofeiną wydostaliśmy się na główny szlak i po chwili schodziliśmy do autostrady międzystanowej numer 90. Po przejściu nad ruchliwą drogą i krótkiej wspinaczce ścieżka wypłaszczyła się i przez resztę dnia pokonywaliśmy tylko niewielkie pagórki. Mieszany las poprzecinany był strumieniami, błotniste zagłębienia pokonywaliśmy skacząc z kamienia na kamień lub korzystając z przygotowanych kładek. Co jakiś czas mijaliśmy jeziorko lub zarośnięty staw, nic więc dziwnego że lunch zjedliśmy w towarzystwie komarów. Mimo pełnego słońca byliśmy ubrani w kurtki przeciwdeszczowe, poklepywaliśmy się po udach i łydkach, postronny obserwator uznałby pewnie że postradaliśmy zmysły :) Nakarmiwszy siebie i miejscową faunę ruszyliśmy w dalszą drogę przez błotnisty las. Drewniane kładki, kamienie i cała masa korzeni ułatwiały poruszanie się wśród czarnej mazi ale wymagały sporego skupienia. Mile leciały szybko i o siedemnastej dotarliśmy do Kay Wood Shelter gdzie rozbiliśmy nasze namioty. Nie zwlekaliśmy z obiadem i poszliśmy spać wcześniej niż zazwyczaj.



























W czwartek rano pomaszerowaliśmy żwawo do miasteczka Dalton. Szlak mija tutaj kawiarnię w której odsapnęliśmy chwilę po godzinnym zejściu z gór. Kawa i pyszne ciastko dały nam kopa na dalszy etap który wiódł chodnikiem wśród mieszkalnej zabudowy. W końcu dotarliśmy do końca miasteczka i zagłębiliśmy się w sosnowy las. Po krótkim podejściu szlak prowadził nas łagodnie w kierunku Cheshire, kolejnego miasteczka na trasie. Przecinaliśmy niewielkie strumienie, pokonywaliśmy jedno wzgórze za drugim aż wreszcie zaczęliśmy strome opadanie. Cheshire przywitało nas budką z lodami z której chętnie skorzystaliśmy, następnie odwiedziliśmy pocztę aby odebrać oczekujące nas paczki a potem zostaliśmy zgarnięci przez pracownika pobliskiego sklepu outdoorowego na drobne zakupy i wymianę grotów w naszych kijkach. Po uzupełnieniu zapasów jedzenia i wrzuceniu na ząb dwóch hot-dogów udaliśmy się do jednego z co najmniej pięciu znajdujących się w miasteczku kościołów. Niestety zapowiadany w przewodniku prysznic nie był dostępny, nie było również żadnego kranu na zewnątrz zamkniętego na cztery spusty budynku parafii. Były za to gniazdka, przenośna toaleta i skrzynia na jedzenie, postanowiliśmy więc zostać tutaj na noc. Namioty rozbiliśmy na trawniku i po krótkiej pogawędce z innymi hikerami poszliśmy spać.






















Nocleg w miasteczku to nie biwak w lesie. W piątek rano zamiast ptaków obudziła nas głośna muzyka zajęć aerobiku prowadzonych tuż obok na szkolnym dziedzińcu. Wkoło zalegała mgła, tym gęstsza im wyżej wschodziło słońce. Ruszyliśmy chodnikiem i podążając za białymi znakami wydostaliśmy się z Cheshire. Szybko pokonaliśmy wzgórze dzielące nas od doliny ze strumieniem i zaczęliśmy długie, mozolne podejście. Szlak wiódł trawersem stromego stoku porośniętego iglastym lasem po czym wychodził na płaski grzbiet i stopniowo wznosił się. Otaczał nas cudownie pachnący świerkowy las, ścieżka była miejscami błotnista korzystaliśmy więc z ułożonych kładek. Po przejściu asfaltowej drogi zaczęliśmy ostatni, dość stromy i kamienisty odcinek wspinaczki na Mt Greylock - najwyższą górę stanu Massachusetts. Wierzchołek "zdobiła" wieża widokowa, miejsce było też oczywiście dostępne dla samochodów. Szybko ruszyliśmy w dalszą drogę i lunch zjedliśmy na niewyróżniajacej się Mt Williams. Długie i strome zejście dało popalić naszym kolanom, w końcu jednak ścieżka wypłaszczyła się a my usłyszeliśmy strzały. Najpierw broń krótka, potem większy kaliber, na koniec chyba mała armata. Minęliśmy tabliczkę informującą o pobliskiej strzelnicy i uspokojeni weszliśmy do North Adams. Szybko przecięliśmy miasteczko, rzekę Hoosic, tory kolejowe, czyjś ogródek i weszliśmy z powrotem do lasu. Szlak prowadził w górę doliną strumienia w którym wzięliśmy długo oczekiwaną kąpiel. Dzień zakończyło krótkie podejście do Sherman Brook Campsite gdzie szybko rozłożyliśmy obóz. Komary nie były tak zawzięte jak w ostatnich tygodniach więc po raz pierwszy od wielu dni zjedliśmy wspólny obiad. Po umieszczeniu worków z jedzeniem w dostępnej na miejscu skrzyni udaliśmy się na spoczynek.



































Sobotę zaczęliśmy stromym podejściem aby po dwóch milach przekroczyć granicę kolejnego stanu: jesteśmy w Vermont! Zgodnie ze swoją sławą, szlak natychmiast zrobił się błotnisty, na szczęście najgorsze fragmenty wyłożone były płaskimi głazami lub drewnianymi kładkami. Nie minęła kolejna godzina jak zrobiliśmy sobie zdjęcia przy ułożonej na ziemi liczbie: 1600 mil za nami, do przejścia pozostaje 600 mil. Gęsty las otaczał wąską ścieżkę którą mozolnie pięliśmy się w górę. Kiedy wreszcie zaczęliśmy opadać marszu nie ułatwiały płynące szlakiem kolejne strumienie. Lawirując wśród mokrych korzeni, kamieni i błota około trzynastej dotarliśmy nad Stamford Stream gdzie, mocząc nogi w zimnej wodzie, zjedliśmy lunch. Dalsza wędrówka zaprowadziła nas na szczyt Harmon Hill skąd pozostało tylko zejść w dół do przełęczy. Piekielnie strome skalne stopnie odciskały piętno bólu na naszych kolanach ale po niecałej godzinie byliśmy na parkingu skąd przemiłe młode małżeństwo zabrało nas do Bennington. Zrobiliśmy zakupy na kolejne cztery dni wędrówki, zjedliśmy pizzę i korzystając z Ubera wróciliśmy na szlak. Było już po dziewiętnastej i wizja dwóch mil pod górę do sheltera była nam wstrętna, skorzystaliśmy więc z pierwszego płaskiego placka ziemi jaki znaleźliśmy. Obóz rozbiliśmy tuż za pieszym mostem, przygotowaliśmy linki do powieszenia jedzenia i odbyliśmy rzeczową rozmowę z przybyłym policjantem. Pouczeni o zakazie biwakowania w tym miejscu, zapewniliśmy oficera że rano nas już nie będzie po czym powiesiliśmy ciężkie od zapasów worki i poszliśmy spać.





















Rano szybko zjedliśmy śniadanie i ulotniliśmy się z trefnej miejscówki. Strome podejście po kamiennych stopniach pokonaliśmy wypoczęci, nie żałowaliśmy więc decyzji pozostania na noc nad potokiem. Przecisnęliśmy się przez Split Rock a ścieżka wkrótce złagodniała stopniowo wznosząc się zadrzewionym grzbietem. Otoczenie szlaku było bardzo gęste i jedynie kolejne napotykane miejsca biwakowe stanowiły jakąkolwiek przerwę w ścianie drzew i krzewów. Wygodną ścieżką pokonywaliśmy kolejne mile aż zatrzymaliśmy się na lunch przy Goddard Shelter gdzie uzupełniliśmy również zapas wody. Nieodległy szczyt Glastenbury Mountain wieńczyła wieża widokowa, pierwsze od kilku dni miejsce z którego można cokolwiek zobaczyć. Góry wznoszące się na północy zapowiadały czekające nas wkrótce atrakcje. Gołym okiem widać było jak rozległe są otaczające nas lasy, skraj cywilizacji na jaki trafiliśmy oznaczał też dawno nie doświadczane problemy z zasięgiem komórek. Długa droga w dół odbijała się na naszych kolanach, zrobiliśmy więc sobie krótką przerwę w trakcie której porozmawialiśmy z hikerami wędrującymi Long Trail. Pierwszy amerykański długi szlak prowadzi z południa na północ stanu Vermont a jego pierwsze sto mil pokrywa się z Appalachian Trail. W końcu ruszyliśmy dalej i jakieś dwie godziny później rozbiliśmy namioty przy Story Spring Shelter. Było już dosyć późno więc nie zwlekaliśmy z posiłkiem który znowu zjedliśmy w namiotach bo komary nas w końcu znalazły. Obecne na miejscu skrzynie ułatwiły nam zabezpieczenie jedzenia i wraz z zachodem słońca kładliśmy się spać.















Poniedziałek przywitał nas brzęczeniem komarów, zjedliśmy śniadanie i szybko ewakuowaliśmy się na szlak. Po krótkim zejściu zrobiło się płasko i błotniście, przekroczyliśmy strumień oraz gruntową drogę i ruszyliśmy pod górę na Stratton Mountain. Podejście było długie i nużące, miejscami dosyć strome, to znowu łagodne, otoczały nas świerki i ich charakterystyczny zapach. Na szczycie weszliśmy na wieżę ale widoki były marne z powodu zachmurzenia. Stratton Mountain to miejsce bardzo ważne dla Szlaku Appalachów, to tutaj Benton Mac Kaye wpadł na pomysł wytyczenia szlaku wzdłuż całej górskiej formacji na wschodnim wybrzeżu. Zejście było umiarkowanie strome i kończyło się nad Stratton Pond gdzie wzięliśmy kąpiel i zjedliśmy lunch. Dalsza droga wiodła wygodną ścieżką na której wpadliśmy na Shoe Goo. Pierwszy przez nas napotkany prawdziwy SOBO, czyli hiker który wędruje Szlakiem Appalachów z północy na południe, pochodzi z Niemiec i wygląda jakby żył w lesie od paru lat. Po krótkiej pogawędce ruszyliśmy dalej aby minąć pozostałości młyna i wyjść na leśną drogę. Zaliczyliśmy punkt widokowy na zachodnią stronę pasma i po kolejnej godzinie dotarliśmy do Spruce Peak Shelter. Piękny, ogrzewany kozą, dom z bali mogący pomieścić ze dwadzieścia osób to wyjątkowe schronienie, zimą musi być naprawdę super! Tradycyjnie rozstawiliśmy nasze namioty, ponownie zjedliśmy obiad odgrodzeni od komarów, powiesiliśmy worki z prowiantem na drzewach i ułożyliśmy się do snu.



























Rano zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po trzech milach przekroczyliśmy ruchliwą drogę stanową numer 11 i zatrzymaliśmy się kawałek dalej przy potoku. Uzupełniliśmy zapasy wody na następne dziewięć mil i zagłębiliśmy się w gęsty las. Podejście było długie ale raczej łagodne i wkrótce zdobyliśmy nagi wierzchołek Bromley Mountain gdzie znajduje się górna stacja wyciągu krzesełkowego. Sprawnie pokonaliśmy strome zejście do przełęczy i zaczęliśmy wspinaczkę na Styles Peak. Ścieżka była stroma, miejscami skalista, powoli zanikało gęste podszycie lasu, pojawiało się coraz więcej pachnących świerków. Kiedy dotarliśmy na szczyt było jeszcze zbyt wcześnie na lunch, postanowiliśmy więc kontynuować wędrówkę. Długie siodło wiodące do Peru Peak porastał gęsty, świerkowy las. Ścieżka była miejscami podmokła, poruszaliśmy się więc po drewnianych kładkach. Kiedy dotarliśmy wreszcie do wygodnego miejsca byliśmy już strasznie głodni nie zwlekaliśmy więc i szybko pochłonęliśmy lunch. Długie zejście zaprowadziło nas nad dwa spore strumienie i jezioro Griffith Lake a godzinę później wspinaliśmy się po stromych, nagich skałach na Baker Peak skąd rozpościerał się piękny widok. Od tego miejsca szlak stopniowo opadał dół nad rzekę Big Branch gdzie rozbiliśmy namioty i wzięliśmy kąpiel zmywając z siebie brud i trud całego dnia. Kiedy wreszcie zasiedliśmy do obiadu deszcz i grzmoty zagnały nas do namiotów. 






























Burza przewalała się nad nami przez kilka godzin kołysząc nas do snu stukaniem kropel w namioty i wybudzając kolejnymi błyskawicami, nie spaliśmy więc rewelacyjnie. Po śniadaniu ruszyliśmy ścieżką wzdłuż rzeki aby po niecałej godzinie trafić na Trail Magic na leśnej drodze. Kanapki ze smażonym jajkiem i kiełbasą popchnięte okrutnie słodkimi ciastkami i Coca Colą świetnie uzupełniły poranny posiłek i wkrótce gnaliśmy dalej szlakiem który zaprowadził nas nad Little Rock Pond. Cichy staw pośród gór, prawdziwie magiczne miejsce, nic dziwnego że za przyjemność biwakowania tutaj kasuje się pieniądze. Wkrótce otoczył nas jasny, iglasty las, śliskie od nocnego deszczu korzenie wymagały ciągłej uwagi, niemal przeoczylismy kamienny ogródek! Dołożyliśmy swoje kamyki i ruszyliśmy dalej aby niedługo trafić na kolejne stosy skał. Szlak opadał tutaj stromo nad Bully Brook gdzie zjedliśmy lunch. Po wznowieniu marszu opadliśmy do asfaltowej drogi i zaczęliśmy wspinaczkę na Bear Mountain, które to już miejsce o tej nazwie? Podejście było łagodne, ścieżka była gładka i wiodła zakosami, ach żeby to zawsze tak wyglądało... Po przejściu wierzchołka szlak wiódł zieloną granią przynosząc wspomnienia pięknej Wirginii aż zawiódł nas na skalne odsłonięcie skąd widać było lotnisko w Rutland. Po krótkim ale stromym zejściu przeszliśmy wiszącym mostem nad Clarendon Gorge, głębokim skalnym wąwozem i dotarliśmy do drogi stanowej numer 103. Napotkani przez nas na parkingu młodzi mieszkańcy okolicy zawieźli nas do miasta gdzie natychmiast urządziliśmy się w hostelu prowadzonym przez kultystów Dwunastu Plemion. Wyskoczyliśmy jeszcze na zakupy do pobliskiego Walmarta i wreszcie mogliśmy się cieszyć długo oczekiwanym odpoczynkiem. W czwartek zerujemy aby zregenerować się przed kolejnym etapem.






















2 komentarze:

  1. Świetna relacja. Wydaje mi się jakby tamte szlaki były od naszych ciut lepiej przygotowane. Chociażby oznakowania szlaków, co u nas nie zawsze jest czy to prawidłowe, czy wogóle, podając za przykład GSS okolice Paczkowa. Ponadto kładki na podmokłych terenach, a u nas przejście Beskidu Niskiego jako części GSB w czasie kilkudniowych opadów graniczy z cudem. A tak niewiele potrzeba, kawałki drewna położone tam gdzie po deszczu robi się błoto nie do przejścia. Ale poza tym jestem patriotką i oczywiście wolę nasze nawet niedoskonałe szlaki. Kasia

    OdpowiedzUsuń
  2. Zerowanie w Rutland, to mi sie podoba!

    OdpowiedzUsuń