Waynesboro

dzień marszu: 78 , mila szlaku: 864 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

W środę o 9-tej rano wyładowaliśmy się z pickupa Mirandy nad rzeką James i wznowiliśmy wędrówkę. Płaski odcinek doliną strumienia szybko zmienił się w ostre podejście, zaczął też padać deszcz, który ustał chwilę po założeniu kurtek. Plecaki pełne zapasów nie ułatwiały wspinaczki, w końcu jednak osiągnęliśmy Little Rocky Row a następnie Big Rocky Row i zaczęliśmy wędrówkę grzbietem w kierunku Bluff Mountain. Minęliśmy grupkę starszych panów z miejscowego Hiking Club'u uzbrojonych w sekatory, piły i spalinowe kosy. Szlak przed nami został właśnie oczyszczony z pokrzyw i sterczących gałęzi co ułatwia wędrówkę ale pozostawia we mnie mieszane uczucia: jesteśmy przecież w lesie a nie w parku. 









Minąwszy ostatnią przełęcz ścieżka wznosiła się trawersem a następnie zakosami na szczyt Bluff Mountain, niestety ulewny deszcz oraz gęste chmury które przyszły w międzyczasie uniemożliwiły podziwianie widoków. Zjedliśmy szybki lunch i przez następne godziny kontynuowaliśmy marsz pofałdowanym grzbietem do Rice Mountain aż w końcu zaczęliśmy stromo opadać w dolinę Pedlar River.




Dość niespodziewanie trafiliśmy na miejsce znaczące kolejne sto mil naszej wędrówki, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia i wkrótce rozbiliśmy obóz w dolinie nad potokiem. Długi dzień i ciężkie plecaki srogo nas umęczyły ale czynności obozowe mają pierwszeństwo przed snem więc kolejna godzina zeszła nam na filtrowaniu wody i szukaniu dobrych gałęzi do powieszenia jedzenia. W końcu zasiedliśmy do kolacji po której szybko położyliśmy się spać.





Następnego dnia przy śniadaniu postraszył nas drobny deszcz, na szczęście szybko minął a my zebraliśmy się do dalszej drogi. Przeszliśmy wiszący most na Pedlar River i wędrowaliśmy ścieżką nad rezerwuarem wody dla miasta Lynchburg. Po około niecałych dwóch godzinach dotarliśmy w dolinę Brown Creek. Wzdłuż potoku rozciągała się niegdyś osada byłych niewolników, życie musiało jednak być tutaj bardzo ciężkie mimo iż miejsce jest przepiękne.










Niedługo za Brown Mountain Creek Shelter szlak zaczął wspinać się się stromo pod górę aż wyprowadził nas na drogę numer 60 gdzie skorzystaliśmy z piknikowych stolików i pochłonęliśmy lunch, odwiedził nas także miejscowy policjant rozpytując o zaginioną kilka dni wcześniej osobę oraz uprzedzając nas że widział w miasteczku kogoś kto rok w rok sprawia na szlaku jakieś problemy. Niepocieszeni tym co usłyszeliśmy zebraliśmy rzeczy i kontynuowaliśmy stromy marsz na Bald Knob. Może to ciężki plecak, może upał, a może dziesięć fałszywych wierzchołków ale zapamiętam te dwie mile jako jedno z najgorszych podejść na Szlaku Appalachów. Kiedy wreszcie dotarłem na szczyt, usiadłem na pniaku i dobre dziesięć minut zbierałem się do dalszej drogi. 






Krótkie zejście do przełęczy a następnie ponowna wspinaczka były już jakby lżejsze i wkrótce cieszyliśmy oczy panoramą z trawiastego szczytu Cole Mountain. Krótko później doszliśmy do Hog Camp Gap gdzie zaczynała się kolejna piękna łąka. Źródło wody było spory kawałek od szlaku a gdy do niego zeszliśmy trafiliśmy na świetne miejsce na biwak. Sosnowy zagajnik zapraszał dywanem z rudych igieł, szybko więc rozłożyliśmy nasze schronienia, powiesiliśmy linki na drzewach i zasiedliśmy do kolacji. Ognisko które udało nam się rozpalić odstraszyło kąsające owady więc czas upływał nam miło aż wreszcie udaliśmy się na spoczynek.







W nocy spadł deszcz i nie odpuszczał do rana, postanowiliśmy więc opóźnić wymarsz, a kiedy opady ustały około 9-tej zdecydowaliśmy się zostać w tym pięknym miejscu na cały dzień. Było ciepło chociaż nie słonecznie, a wiatr przewiewał kolejne gęste chmury nad przełęczą powyżej naszego biwaku. Spędziliśmy dużo czasu siedząc na łące, spacerowaliśmy po okolicy robiąc zdjęcia, wylegiwaliśmy się na posłaniach i bujaliśmy w hamaku. Wieczorem, gdy kończyliśmy obiad ponownie się rozpadało, postaliśmy jeszcze chwilę pod drzewem wymieniając wrażenia z minionego dnia i rozeszliśmy się do łóżek.








W sobotę rano deszcz nie ustawał, ale nie mieliśmy wyjścia i zebraliśmy się dość wcześnie. Szlak prowadził na grzbiet którym żwawo podążaliśmy to w górę to w dół pokonując kolejne mile wygodną ścieżką. Wczesny lunch zjedliśmy w Seeley-Woodworth Shelter skąd szybko zebraliśmy się w dalszą drogę ponieważ zrobiło się dość zimno. Wkrótce dotarliśmy do Sky Rock - wielkiej skalnej kopuły na którą wdrapaliśmy się mimo tego iż szanse na widoki były żadne.




Kontynuowaliśmy marsz wilgotnym lasem aż dotarliśmy do ostatniego podejścia tego dnia. Na szczycie The Priest deszcz w końcu ustał a my rozpoczęliśmy opadanie w dolinę Tye River. Ponad cztery mile bezustannego zejścia dały się we znaki naszym kolanom, na szczęście po przejściu wiszącego nad rzeką mostu szybko znaleźliśmy wygodne miejsce na biwak. Zmierzchało już kiedy kończyliśmy obiad i wieszaliśmy jedzenie na noc, nie zwlekaliśmy więc z udaniem się spać.





Zapowiadane na rano opady opóźniały się, udało się nam więc zebrać obóz bez nerwowej logistyki. Wędrowaliśmy już dobrą godzinę kiedy poczuliśmy drobną mżawkę która po pewnym czasie zmieniła się w regularny deszcz.




W takie dni z reguły nie wyjmuję aparatu z porządnego worka strunowego więc nie mam praktycznie żadnych zdjęć tego co mijaliśmy. Prawdę mówiąc i tak niewiele widziałem bo byłem bardzo skupiony na tym co mam pod nogami. Szlak był bardzo kamienisty, ostre głazy różnej wielkości zalegały na ścieżce pod różnymi kątami a ulewny deszcz sprawił że były bardzo śliskie. Lunch zjedliśmy w Maupin Field Shelter, na szczęście tego dnia nie było już tak zimno i mogliśmy spędzić tam trochę więcej czasu. Krótko po wznowieniu marszu trafiliśmy na Trail Magic przy asfaltowej drodze. Ekipa ze sklepu outdoorowego nakarmiła nas owocami i namawiała na podróż do pobliskiego miasta, ale my twardo podążaliśmy w miejsce planowanego postoju. Szlak nie poprawiał się, a kolejne godziny spędzone na mokrych głazowiskach wykańczały nasze nogi, wypatrywaliśmy więc z nadzieją ostatniego tego dnia wierzchołka. Humpback Mountain okazała się jednak być nieuchwytna i dopiero za czwartym lub piątym podejściem zaczęliśmy ostatecznie opadać w dolinę. Biwak rozbiliśmy o dziewiętnastej, równo z nadejściem prawdziwej ulewy. Byliśmy kompletnie przemoczeni i zmarznięci, a środkiem obozowiska płynęły strugi wody podtapiając namioty. Tego wieczoru pierwszy raz nie powiesiłem jedzenia na drzewie...

Ulewne deszcze które znam są z reguły krótkotrwałe ale ten trwał trzynaście godzin. Kiedy rano wygramoliliśmy się z naszych mizernych schronień marzyliśmy tylko o dotarciu do miasta. Szlakiem płynął rwący potok, deszcz powoli ustawał a my parliśmy naprzód, to w górę to w dół ociekającym wodą lasem.







W końcu dotarliśmy do Rockfish Gap skąd złapaliśmy stopa do miasteczka Waynesboro. Zrobiliśmy pranie, zakupy i zainstalowaliśmy się w Grace Lutheran Church Hostel - miejscu które za darmo oferuje więcej niż niejeden komercyjny hostel. Gorący prysznic i sucha noc na składanej pryczy zakończyły kolejny etap naszej wędrówki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz