Harpers Ferry

dzień marszu: 88 , mila szlaku: 1025 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]


We wtorek rano rozdzieliliśmy się. Kira i Ty ruszyli na szlak, Cherie udała się do lekarza gdzie dostała zastrzyki ze sterydów w oba kolana a ja poszedłem na pocztę żeby wysłać do naprawy wymieniany już trzykrotnie materac therm-a-rest. Na przełęczy Rockfish Gap zameldowaliśmy się około 14-tej a chwilę później wkroczyliśmy na teren parku narodowego Shenandoah. Kamienista ścieżka wiodła to w górę to w dół aby w końcu wyprowadzić nas na szczytową polanę zwieńczoną pokaźnym masztem telekomunikacyjnym. Niedługo później zjedliśmy późny lunch i ruszyliśmy w dalszą drogę. 






Nie uszliśmy zbyt daleko kiedy drugi już raz przekroczyliśmy Skyline Drive, asfaltową drogę która ciągnie się przez całą długość parku. Pozwala ona kierowcom cieszyć oczy widokami doliny Shenandoah ale nam odbierała dużo przyjemności z wędrówki. Odgłosy przejeżdżających w pobliżu samochodów towarzyszyły nam przez następne 100 mil a szlak przecinał szosę wielokrotnie każdego dnia. Kontynuowaliśmy marsz z zamiarem dołączenia do reszty ekipy ale nieprzyzwyczajeni do oznakowania minęliśmy shelter i po zaopatrzeniu się w wodę zatrzymaliśmy się ostatecznie na górze Sawmill. Sprawnie przygotowaliśmy linki do powieszenia jedzenia, zjedliśmy obiad i poszliśmy spać.



Głośne sapanie zerwało nas z posłań w środku nocy. Przekonani że to niedźwiedź dobiera się do naszych worków wytężaliśmy słuch aby w końcu zorientować się że odwiedziły nas... jelenie :) Rano ruszyliśmy w dalszą drogę. Dzień był początkowo pochmurny ale rozpogodziło się i lunch pod kamienistym szczytem Blackrock zjedliśmy już w pełni słońcu. Tutaj też dogonili nas Kira i Ty, dalej pomaszerowaliśmy więc razem.












Dziwne zasady regulujące biwakowanie w  parku narodowym utrudniały znalezienie odpowiedniego miejsca na nocleg, w końcu jednak rozłożyliśmy obóz zaraz za Browns Gap.

W nocy spadł deszcz ale szczęście nie opuszczało nas i tym razem również przestało padać około szóstej rano więc zebraliśmy się bez problemu. 4 mile dalej wypiliśmy poranną kawę w przydrożnym sklepie i ruszyliśmy dalej. Początkowo pochmurny dzień zmieniał się w słoneczny, upalny i wilgotny. Przeszliśmy piękną doliną strumienia Ivy Creek a na lunch zatrzymaliśmy się w Pinefield Hut.













Krótko po wznowieniu marszu po niebie przetoczył się długi grzmot, wszystko pociemniało, zerwał się wiatr i wraz z kolejnym wyładowaniem lunął piętnastominutowy deszcz. Kolejne godziny marszu doprowadziły nas do ułożonego z kamieni punktu znaczącego 900 mil wędrówki, a na nocleg zatrzymaliśmy się zaraz za drogą numer 33. Niestety obozowisko było zajęte przez ogromną grupę thru-hikerów więc skorzystaliśmy z obrzeży pobliskiego... cmentarza. 









Noc wśród zmarłych przebiegła spokojnie ale ranek był bardzo zimny i wietrzny. Wyruszyliśmy wcześnie i mimo słońca i dwóch dłuższych podejść nie mogłem się rozgrzać aż do lunchu który zjedliśmy około 12-tej, niedaleko za Bearfence Mountain. Druga połowa dnia była już znacznie cieplejsza, szlak prowadził łagodnie przez piękny las, zwierzyna zupełnie nie przejmowała się ludźmi, tylko ten asfalt co kilka mil psuł wspaniałą atmosferę. Ostatnie mile prowadziły kamienistą ścieżką na zachodnim zboczu skąd roztaczały się piękne widoki na dolinę Shenandoah, tego popołudnia zobaczyłem też dwa nieduże miśki :-) Na noc zatrzymaliśmy się w Rock Spring Hut. Przygotowane miejsca na namioty były przyzwoite, skorzystaliśmy też z obecnego na miejscu specjalnego słupa na którym powiesiliśmy nasz prowiant.















W pochmurny sobotni poranek kontynuowaliśmy wędrówkę zachodnim trawersem głównego grzbietu Blue Ridge Mountains. Dotarliśmy do Little Stony Man Cliffs gdzie trójka wspinaczy zakładała stanowisko asekuracyjne. Zjazd a następnie wspinaczka ponad stumetrową ścianą muszą być wspaniałym przeżyciem, nie mogę się już doczekać powrotu na ściankę aby potrenować i ruszyć w końcu w prawdziwe skały! Z godziny na godzinę mijaliśmy coraz więcej osób i wkrótce szlak stał się bardzo tłoczny.







Lunch zjedliśmy przy stoliku w jednej z niezliczonych stref piknikowych, położonej nieopodal Skyline Drive i kontynuowaliśmy wędrówkę wśród tabunów day-hikerów. Szlak opadał ku przełęczy i około 14-tej zaczęliśmy łapanie stopa na drodze numer 211. Mimo sobotniego popołudnia i tłumów wracających z górskich przechadzek, musiało upłynąć niemal pół godziny zanim załadowaliśmy się do antycznego vana prowadzonego przez mieszkającego w okolicy Chris'a, który widząc nas na poboczu, zawrócił specjalnie po to żeby zabrać nas do Luray. Ładowanie baterii, szybkie zakupy i obiad w restauracji zamknęliśmy w czterech godzinach i wkrótce po telefonie do Chris'a pędziliśmy drogą z powrotem na szlak. Dojście do Pass Mountain Hut zajęło nam mniej niż godzinę, rozbiliśmy się na lekkiej pochyłości i poszliśmy spać.

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy z ambitnym planem zrobienia 24 mil. Szlak prowadził to w górę to w dół przecinając co jakiś czas Skyline Drive i towarzyszące jej parkingi. Przy jednym z nich spotkaliśmy niedźwiedzia beztrosko przechadzającego się kilkanaście metrów od szlaku. Dzień był pochmurny a otoczenie mało ciekawe, do tego z każdą godziną przybywało ludzi. 





Lunch zjedliśmy kawałek za Little Hogback Mountain i kontynuowaliśmy marsz, wiatr rozwiewał chmury i coraz częściej wędrowaliśmy w słońcu. Natknęliśmy się też na kolejnego miśka, tym razem był dużo bliżej i wbiegł na ścieżkę oddalając się od nas. Dzień dłużył się niemiłosiernie, z ulgą minęliśmy znak graniczny Parku Narodowego Shenandoah i zanurkowaliśmy stromymi skalnymi schodami w kierunku Tom Floyd Shelter, jednego z najpaskudniejszych miejsc w jakich przyszło nam nocować do tej pory. Źródło wody oddalone o 15 minut w dole piekielnie stromego wąwozu, pochyłe miejsca biwakowe i niemiłosiernie gorące, stojące powietrze które zamieniło noc w koszmar.





Poniedziałek przywitał nas porannym upałem, zebraliśmy się czym prędzej i ruszyliśmy na szlak licząc na powiewy świeżego powietrza. Strome zejście wkrótce zmieniło się w podejście, temperatura i wilgotność rosły a my pokonywaliśmy kolejne mile aby dotrzeć na czas do Manassas Gap i drogi stanowej numer 55 gdzie czekał na nas Harry - dziadek Ty'a. Przeprowadzili się z żoną do Front Royal niecały rok temu i byli szczęśliwi mogąc nas ugościć. Wykąpaliśmy się, zjedliśmy wspaniałą kolację na którą Harry (z domu Włoch) przygotował spaghetti i poszliśmy spać.






We wtorek rano po pysznym śniadaniu Harry podrzucił nas z powrotem na szlak. Po przekroczeniu autostrady numer 66 ponownie zanurzyliśmy się w las. po krótkiej wspinaczce ścieżka wypłaszczyła się i poprowadziła nas spokojnie przez następne mile wysokiego lasu wyprowadzając co jakiś czas na zarośnięte krzakami polany. Tunele ze splątanych pnączami krzewów były wąskie, powietrze duszne, ale słońce ciagle nie wyglądało zza chmur.




Lunch zjedliśmy w towarzystwie Josh'a miejscowego hikera, z którym ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę. Dalsza droga prowadziła przez Sky Meadow State Park na którego polanach rosły ogromne klony. Wkrótce las składał się niemal z samych olbrzymów a sklepienie lasu było niewiarygodnie wysoko. Pod koniec dnia weszliśmy na Rollercoaster - 14 mil gęsto upakowanych stromych wzgórz. Po pokonaniu dwóch z nich rozłożyliśmy obóz nad potokiem Morgan Mill Stream. Zmęczeni długim dniem szybko zjedliśmy obiad, powiesiliśmy ciężkie worki na drzewie i udaliśmy się na spoczynek.








W nocy spadł deszcz, rano jak zwykle było już sucho i pogodnie. Zjedliśmy śniadanie, zwinęliśmy obóz i kontynuowaliśmy wędrówkę Rollercoasterem. Pokonawszy dwa wzniesienia osiągnęliśmy tysięczną milę szlaku, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia i wznowiliśmy marsz. Kolejne mile były potwornie kamieniste, szlak wznosił się i opadał, było też bardzo duszno i gorąco, a przelotne opady nie poprawiały sytuacji. Nie ma co, Wirginia żegnała nas niezłym wyciskiem :-) 









Lunch zjedliśmy na szczycie ostatniego, dwunastego wzgórza Rollercoastera, w kolejnym stanie: Zachodniej Wirginii. Wkrótce szlak wypłaszczył się i zrobił wygodniejszy, prowadząc szerokim grzbietem niemal wprost na północ, przyspieszyliśmy więc aby dotrzeć na zaplanowany postój w David Lesser Shelter. Ostatnia mila była znowu strasznie kamienista, nagrodą była skrzynka do schowania jedzenia przed miśkami i stół piknikowy przy którym zjedliśmy wspólną kolację. Do posłań udaliśmy się wykończeni a do snu układały nas lądujące w Waszyngtonie samoloty...





Czwartek zapowiadał się niezwykle ciekawie, od rana naciągaliśmy nogi aby jak najszybciej dotrzeć do Harpers Ferry - symbolicznej połowy Szlaku Appalachów. Kiedy w końcu z pomiędzy drzew błysnęła Shenandoah byliśmy bardzo szczęśliwi. Pokonaliśmy most nad tą wielką rzeką i po krótkim marszu jej północnym brzegiem dotarliśmy do historycznego centrum miasteczka.









Po krótkiej przechadzce wśród ponad stuletniej zabudowy udaliśmy się do siedziby Appalachian Trail Conservancy gdzie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Po załatwieniu spraw na poczcie wykonałem telefon do Emily i wkrótce jechaliśmy na zakupy i do jej domu w Brunswick. Kim jest Emily zapytacie? Jej ciotka, Annie, podrzuciła mnie pierwszego dnia z Gainesville do Dahlonega i poleciła mnie swojej rodzinie, ludzie są naprawdę bardzo gościnni! Wieczór był bardzo sympatyczny a noc spędziliśmy w prawdziwych łóżkach :-)


Jest też smutna wiadomość. Po setkach mil wspólnej wędrówki opuszcza nas Kira (trailname: Pippi). Dostała wymarzoną posadę i musi zacząć pracę pierwszego sierpnia. Będzie nam jej bardzo brakować :-(



2 komentarze:

  1. Powodzenia w dalszej wędrówce.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakoś więcej błękitnego nieba na fotkach :). Powodzenia w drugiej połówce szlaku!

    OdpowiedzUsuń