Carrabassett Valley

dzień marszu: 152 , mila szlaku: 2004 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

Po nocnym deszczu piątkowy poranek był pochmurny i mokry. Powrót na szlak ponownie ułatwił Paul wciskając szóstkę hikerów do swojego Cadillaca. Szlak prowadził zrazu asfaltem przez zaporę na Androscogging River po czym skręcał w leśną drogę a potem w ścieżkę. Opędzając się od komarów powoli zdobywałem wysokość podczas gdy ścieżka robiła się coraz bardziej stroma. Wkrótce pokonywałem kolejne strome, gładkie, skalne odsłonięcia, tak typowe dla Szlaku od czasu gdy osiągnąłem New Hampshire. W końcu wyszedłem na płaskie skały porośnięte niskimi świerkami i kontynuowałem marsz to w dół to w górę przez urozmaicony krajobraz. Kiedy tylko wchodziłem do lasu zmagałem się z gęstą roślinnością. Klub górski "opiekujący" się tą częścią Szlaku Appalachów jest zbyt zajęty liczeniem pieniędzy jakie przynoszą mu schroniska żeby babrać się w przyziemnym utrzymaniu ścieżek poza White Mountains. Mimo trudności, krótko przed dwunastą osiągnąłem kolejną setkę: za mną już 1900 mil! Minąłem skraj stawu, wdrapałem się na kolejne wzniesienie i zasiadłem do lunchu. Po krótkim odpoczynku ruszyłem dalej aby wzdłuż jeziora Dream Lake dotrzeć w pobliże zaplanowanego wcześniej biwaku. Ponieważ było dość wcześnie podjąłem decyzję o dalszym marszu i wkrótce szturmowałem Mt Success. Zakończone sukcesem podejście było strome ale pozbawione większych trudności. Dwie mile dalej dotarłem do ostatniego już stanu: Maine! Powitanie było przykre, wkrótce musiałem zdjąć plecak żeby przecisnąć się między skałami i dotrzeć do biwaku przy Carlo Col Shelter. Rozstawiłem namiot na platformie, zjadłem obiad, schowałem resztę jedzenia do metalowej skrzyni i położyłem się spać.































O czwartej nad ranem obudził mnie deszcz. Świadomość czekających mnie tego dnia skalnych trudności położyła się cieniem na śniadaniu. Mimo iż deszcz ustał, z ciężkim sercem zbierałem się do marszu, a kiedy chwilę po siódmej ruszyłem, natychmiast zacząłem podejście na Mt Carlo. Zgodnie z przewidywaniami droga w górę nie była tak trudna jak zejście chwilę potem: mokre od opadów skalne odsłonięcia zmuszały do zachowania szczególnej ostrożności. Kolejne wzniesienie, Goose Eye Mountain, wymagało już użycia rąk aby przedrzeć się przez pionowe ściany a wędrówka jego grzbietem, wśród podmokłych wysokogórskich łąk urozmaicona była przez kolejne, krótkie podejścia i zejścia po skałach. Kiedy wreszcie zacząłem opadanie ku shelterowi gdzie planowałem lunch, szlak był już niesamowicie stromy a lśniący od wody granit straszył na każdym kroku. Na szczęście obyło się bez upadku i niebawem dotarłem do Full Goose Shelter gdzie posiliłem się i napiłem kawy. Następujące potem zejście do głębokiego wąwozu było dosyć przerażające, na szczęście porastające stok drzewa rozpuszczają szeroko swe korzenie służąc za stopnie - jedyne oparcie na gładkiej skale. Kiedy dotarłem na dół czułem się mentalnie wykończony, a przede mną była najtrudniejsza mila na całym Szlaku Appalachów. Mahoosuc Notch: wąwóz o pionowych ścianach wypełniony boulderami, czyli wielkimi skałami, między, nad i pod którymi należy się poruszać aby dostać się na drugi jego koniec. W pustych przestrzeniach do których nigdy nie zagląda słońce zalega wieczny lód a powietrze zmienia się gwałtownie z gorącego w lodowate. Niewielkie doświadczenie wspinaczkowe wystarczyło aby szybko zaadaptować się do nowych zasad i wkrótce sprawnie przedzierałem się przez kolejne przeszkody. Pokonanie całej mili było super zabawą i zajęło mi półtorej godziny, co biorąc pod uwagę plecak z pełnym wyposażeniem uważam za dobry wynik. Odetchnąwszy nieco, ruszyłem dalej pokrzepiony myślą że najgorsze za mną. Byłem niestety w błędzie. Wydostanie się z wąwozu czyli podejście na Mahoosuc Arm wymagało pokonania kolejnych wielkich głazów po czym wznosiło się niemal pionowo aby przejść w ciąg długich na kilkanaście metrów skalnych odsłonięć. Stroma i mokra sekcja dała mi do wiwatu więc kiedy Szlak wyszedł z lasu na przykryty skalną kopułą szczyt odetchnąłem z ulgą. Dalsza droga nie była wygodna ale wkrótce minąłem pogrążony we mgle staw Speck Pond i dotarłem do sheltera. Kolejny już raz dokonałem cudu akrobatyki rozstawiając namiot na podeście, zjadłem obiad zastanawiając się jak u licha udało mi się zrobić raptem 10 mil w dziewięć godzin, zaniosłem worek z jedzeniem do odległej skrzyni i kompletnie wykończony wlazłem do śpiwora. W tym samym momencie lunął deszcz.




















Niedzielę zacząłem od wspinaczki na Old Speck Mountain. Wiatr przegnał już chmury z nad stawu ale powyżej wciąż zalegał mokry całun. Odpuściłem sobie wieżę widokową na pogrążonym w chmurach szczycie i zacząłem długie zejście do drogi stanowej numer 26. W międzyczasie całkiem się już przejaśniło mogłem więc docenić piękno otaczającej mnie przyrody. Zaraz za drogą zacząłem ostre podejście które wkrótce przeszło w trawers a potem znowu w górę, po ułożonych w stopnie głazach doprowadziło mnie na zachodni wierzchołek Baldpate Mountain. Podziwiając niecodzienny widok wyłożonego skalnymi płytami zachodniego szczytu zasiadłem do lunchu. Kiedy kwadrans później z rozczarowaniem chowałem mizerne resztki prowiantu do worka, przysiadła się do mnie Laura. Będąc na krótkiej wycieczce rozpoznała we mnie thru-hikera i podzieliła się ze mną suszonymi owocami, chipsami, batonikiem i dwoma prawdziwymi ogórkami! Gawędziliśmy długo, okazało się że w latach 80-tych jeździła na wyprawy w Himalaje gdzie poznała wielu Polaków i zachowała bardzo dobre o nich wspomnienia. Nadszedł jednak czas zebrać się do dalszej drogi, pożegnaliśmy się ciepło i każde w swoim tempie ruszyliśmy przez siodło na wschodni, główny szczyt. Nieprawdopodobnie rozległe skalne odsłonięcia, na podejściu ułożone w wyraźne warstwy, karłowata, wysokogórska roślinność, niemal kompletnie płaski grzbiet porośnięty tu i ówdzie niskimi świerkami - przepiękne miejsce. Kiedy zacząłem zrazu spokojne ale z każdą chwilą coraz bardziej strome opadanie, dziękowałem w duchu za piękną pogodę i dobry bieżnik w butach. Poruszając się na czyste tarcie po gładkiej skale dotarłem do lasu gdzie sytuacja nieco się skomplikowała. Szlak, będący w istocie jednym skalnym odsłonięciem, pokryty był spływającą wodą - zejście z pomocą korzeni i otaczających drzew trwało wieczność. Kiedy wreszcie dotarłem do znajdującego się w dolinie sheltera, nabrałem wody, odsapnąłem nieco ruszyłem dalej, tym razem pod górę. Po niedługim czasie szlak prowadził stopniowo w dół. Pomijając krótkie stromizny poruszałem się w miarę wygodną ścieżką i niedługo dotarłem nad wodospady Dunn Falls, byłem jednak zbyt zmęczony aby pozwolić sobie na zboczenie ze Szlaku i ich podziwianie. Smętnie powlokłem się dalej i wkrótce urządziłem biwak nad potokiem przy mało uczęszczanej drodze. Po obiedzie na który zjadłem puree, beef jerky i ogórka od Laury (ziemniaki, kotlet i surówka :) powiesiłem worek na drzewie i położyłem się spać.























Noc nad szumiącym strumieniem upłynęła spokojnie i nad ranem sprawnie zebrałem obóz i podążyłem za białymi znakami Szlaku. Wkrótce dotarłem nad staw Surplus Pond i zacząłem spokojne podejście na Wyman Mountain. Przebiłem się przez  warstwę chmur i cieszyłem się letnim słońcem podążając długim trawersem aż dotarłem do Hall Mountain Lean-to (miejscowe określenie sheltera) gdzie przysiadłem na krótką przerwę. Pokrzepiony batonem ruszyłem dalej, natychmiast zaczynając zejście w głąb doliny potoku Sawyer Brook. Strome stopnie wymagały ostrożności ale były niczym w porównaniu z koszmarnymi skałami poprzednich dni. Po nabraniu wody musiałem wspiąć się na Moody Mountain. Strome, skalne schody wiodły zygzakami pod górę a metalowe klamry umożliwiały pokonanie stojących na przeszkodzie wysokich głazów. Na grzbiecie ścieżka wyprowadziła mnie z ciemnego lasu na prześwit w drzewach gdzie zasiadłem do lunchu i obserwowałem jak chmury skrywające dolinę stopniowo rozwiewają się. Ze szczytu Szlak sprowadził mnie w dół do drogi na której błyskawicznie złapałem stopa. Razem z innymi hikerami usadowiliśmy się na pace ciężarówki i pojechaliśmy do Andover które okazało się małą mieściną z dwoma sklepami w których zaopatrzenie się na następne dni było niezwykle kosztowne. Chwilę po piątej przyjechał po nas samochód z pobliskiego hostelu gdzie spędziliśmy miłe popołudnie, zjedliśmy pyszny obiad i przespaliśmy wygodnie noc.















Po obfitym śniadaniu wróciliśmy na szlak. Ścieżka prowadziła stromo pod górę, niektóre skalne progi wymagały użycia rąk ale wkrótce teren nieco złagodniał i stopniowo zdobywałem wysokość aby szybko pokonać ostatni stromy odcinek i stanąć na szczycie Old Blue Mountain. Porośnięty niskimi drzewami wierzchołek nie oferował zbyt wielu widoków, po krótkim odpoczynku ruszyłem więc w dalszą drogę. Po krótkim zejściu szlak prowadził przez kolejne nieduże wzniesienia zmuszając do ciągłego podchodzenia i schodzenia wśród kamieni, korzeni i błota. Lunch zjadłem na Bemis Mountain gdzie w gęstym świerkowym lesie znalazłem prześwit z widokiem na piękne jeziora w dolinie. Po krótkim ale stromym zejściu teren wypłaszczył się i wyszedłem na skalne odsłonięcia porośnięte rzadkim lasem. Miejsce niebywale urokliwe, przyjemne do wędrówki, dodatkowo z widokami na kolejne góry i doliny przede mną. Wszystko co dobre musi się jednak skończyć i po jakimś czasie znowu schodziłem w dół po stromych głazach, śliskich korzeniach i w głębokim błocie. Dotarłszy do żwirowej drogi trafiłem na Trail Magic. Okoliczni mieszkańcy zostawili tu zaopatrzoną lodówkę turystyczną, a kiedy sprawdzałem jej zawartość przyjechali ze świeżą dostawą! Po dłuższej pogawędce która zgromadziła też innych hikerów, ruszyliśmy aby rozbić obóz kilkaset metrów dalej nad potokiem Bemis Stream. Rozstawiłem namiot, przygotowałem linkę do powieszenia jedzenia, pogadałem jeszcze chwilę z dopiero co przybyłymi wędrowcami i zjadłem obiad. Kiedy robiło się już ciemno powiesiłem szybko worek z żarciem i wskoczyłem do śpiwora aby natychmiast zasnąć.























W środę rano zjadłem śniadanie i o siódmej byłem już na szlaku. Po krótkim spacerze dnem rzecznej doliny wspiąłem się do drogi stanowej numer 17 i kontynuowałem marsz w górę aby wkrótce podążać to w górę to w dół urozmaiconą ścieżką. Każde krótkie podejście wiodło na porośnięty gęstym świerkowym lasem grzbiecik a każde zejście wiodło przez mieszany las na podmokłe łęgi lub nad staw. Sporadyczne zwaliska kamieni nie były wielką przeszkodą a poprzecinana korzeniami ścieżka wreszcie pozwalała na rozwinięcie rozsądnej prędkości. Połowę zaplanowanego na ten dzień dystansu osiągnąłem już o jedenastej kiedy to zjadłem wczesny lunch nad małym stawem. Następne dwie godziny podążałem taką samą ścieżką przez taki sam krajobraz, okazyjnie lawirując wśród błotnistych kałuż. Kiedy dotarłem do drogi stanowej numer 4 trafiłem na Trail Magic! Posiliłem się jogurtem i owocami po czym ruszyłem pod górę aby o trzeciej po południu dotrzeć do Piazza Rock Lean-to. Ze względu na wczesną porę rozważałem dalszą wędrówkę ale ludzie przy drodze poinformowali mnie o dużej grupie uczniów która prawdopodobnie udawała się w to samo miejsce w które i ja celowałem. Decyzję o biwaku przypieczętował deszcz, który co prawda nie osiągnął ostatecznie tak apokaliptycznych rozmiarów jak w prognozie ale tego wówczas wiedzieć nie mogłem. Rozstawiłem namiot na platformie, znalazłem jedną, byle jaką gałąź i przygotowałem się do powieszenia jedzenia po czym zasiadłem do wczesnego obiadu. W ciągu następnych dwóch godzin zjadłem wszystko co przysługiwało mi na ten dzień więc nie pozostało mi nic innego jak umyć zęby, powiesić worek i iść spać. Wyczekałem przerwę w opadach, szybko uwinąłem się z obowiązkami i wsunąłem się do śpiwora.

















Czwartkowy poranek był już na szczęście bezdeszczowy, sprawnie uwinąłem się ze śniadaniem i zwinięciem obozu po czym ruszyłem w dalszą droge. Szlak prowadził w górę, mijał bagienko i staw, po czym wznosił się stromo zmuszając do wspinaczki po skałach i wychodził na płaski grzbiet Saddleback Mountain. Wierzchołek skryty był w chmurach nie było więc żadnych widoków, a szkoda bo to pierwsza góra z której widać odległą Mt Katahdin, cel mojej wędrówki. Strome zejście do siodła szybko przypomniało mi jak paskudne potrafi być Maine ale dopiero kolejny wierzchołek i potworne zejście z niego sprawiło że zlałem się zimnym potem. Po zdobyciu kolejnego szczytu, tym razem Saddleback Junior, zszedłem w dół do sheltera gdzie chwilę po dwunastej zjadłem lunch. Kiedy wznowiłem marsz ścieżka znów prowadziła stromo dół, na dodatek zaczął padać deszcz. Znajdujący się na dnie głębokiej doliny strumień Orbeton Stream przekroczyłem nie mocząc stóp, zdjąłem niepotrzebne już ubranie przeciwdeszczowe i ruszyłem ostro pod górę. Szlak na szczęście zaraz złagodniał i wkrótce zdobywałem wysokość idąc wzdłuż strumienia przez intensywnie zielony, otwarty las. Drewniane kładki które miały ułatwiać marsz podmokłą ścieżką były potwornie śliskie od deszczu, kilkukrotnie cudem powstrzymałem upadek. Przekroczywszy kilka strumieni zrobiłem ostatnie tego dnia ostre podejście i od szczytu Lone Mountain poruszałem się już wygodnie grzbietem do Spaulding Mountain Lean-to gdzie urządziłem biwak. Świerkowy las zmusił mnie do wypróbowania nowej metody wieszania jedzenia, na szczęście rezultat był bardzo satysfakcjonujący. Po obiedzie szybko uwinąłem się z resztą obowiązków, padłem na posłanie i natychmiast zasnąłem.























Silny wiatr który zerwał się pod wieczór sprawił że noc i poranek były chłodne. Pochłonąwszy śniadanie ruszyłem na szlak i od razu rozgrzałem się na podejściu pod Spalding Mountain. Zignorowałem boczny szlak na sam szczyt i kontynuowałem płasko kilka mil w miarę wygodną ścieżką która ostatecznie opadała na trawersie Sugarloaf Mountain. Z początku łagodny spadek przechodził w zygzaki a potem w skalne rumowisko które solidnie mnie spowolniło. Po dotarciu na dno doliny, korzystając z deski, przekroczyłem południową odnogę Carrabassett River i po krótkim odpoczynku zacząłem długie i męczące podejście na South Crocker Mountain. Po dotarciu na szczyt kontynuowałem marsz na wyższy, północny wierzchołek gdzie zjadłem szybki lunch złożony z resztek zapasów. Przez resztę dnia ścieżka prowadziła już tylko w dół i wkrótce dotarłem do kolejnego stumilowego znaku. Dwa tysiące mil za mną, brzmi nierealnie. Niedługo potem wpadłem na dawno nie widzianych znajomych, w tym na Holendra którego poznałem pierwszej nocy na Szlaku. Wymieniając wrażenia i historie dotarliśmy do drogi stanowej numer 27 na której w miarę szybko złapaliśmy stopa do Stratton. Zrobiłem zakupy w miejscowym sklepie po czym złapałem kolejną podwózkę, tym razem do Carrabassett Valley gdzie zatrzymałem się na noc w hostelu.















Nie pękam, napieram. Do końca zostało niecałe dwieście mil!

3 komentarze:

  1. Hello Michael! Its wonderful to follow your blog! I was up in the Bigelows yesterday 8/25 and was thinking that perhaps we might cross paths again!I met with several thru hikers who almost all of them expressed their fatigue but with much enthusiasm to complete the trek! Thinking of you. Wishing you good health and plenty of positive energy!! Best to you! It was a pleasure to meet you up there on the West Peak of Baldpate! Take good care..The Cucumber Lady 🥒🥒

    OdpowiedzUsuń
  2. Powodzenia! Świetnie piszesz - zazdroszczę każdej mili - zwłaszcza tych 200 przed Tobą :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Napieraj, napieraj, zbieraj siły na piękną końcówkę, oby pogoda dopisała! U mnie 350, wiec tez nienajgorzej :-)

    OdpowiedzUsuń