Gorham

dzień marszu: 144 , mila szlaku: 1893 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

W sobotę rano, z motelowego okna obserwowaliśmy ciemne niebo nad White Mountains i zastanawialiśmy się czy pogoda będzie nam nadal sprzyjać. Mike podrzucił nas z powrotem na Szlak mijając Cannon Mountain - majestatyczną skalną ścianę, mekkę wspinaczy w Nowej Anglii. Wyładowaliśmy się z pickupa i po krótkim, płaskim odcinku zaczęliśmy wspinaczkę. Ścieżka stopniowo wznosiła się prowadząc nas coraz wyżej i coraz bardziej stromo aby po dobrej godzinie wyjść na porośnięty niskim, gęstym lasem grzbiet. Tutaj, pod szczytem Mt Liberty postanowiliśmy się rozdzielić. Moje tempo marszu zgodnie z przewidywaniami mocno spadło i narastające od kilku dni rozbieżności utrudniają nam planowanie kolejnych etapów. Z pewnością będziemy na siebie wpadać w najbliższych dniach ale Ty jest szybszy i prędzej czy później sporo odskoczy. Niesiony entuzjazmem zdobywania szczytów, bocznym szlakiem wdrapałem się na pogrążoną w chmurze Mt Liberty po czym wróciłem na główny grzbiet. Szlak przez chwilę wiódł płaską, błotnistą ścieżką po czym wspinał się stromo i opuszczał las krótko przed Mt Lincoln, zrobiło się dość zimno i bardzo wietrznie. Wędrówka odsłoniętym grzbietem przypominała wysokie Bieszczady w otoczeniu Tarnicy: trawa, borówki, kępy kosówki, sterczące tu i ówdzie skały, tłumy turystów. Widoki były wspaniałe, silny wiatr akurat zaczynał przewiewać chmury otaczające okoliczne góry, Cannon Mountain prężyła się już w słońcu ale po wschodniej stronie masyw Mt Washington był wciąż okryty białym całunem. O dwunastej dotarłem na szczyt Mt Lafayette, najwyższy wierzchołek tego pasma i zjadłem szybki lunch. Otoczony hordami mugoli byłem kompletnie wyobcowany. Kiedy ruszyłem w dalszą drogę okazało się że niemal nikt nie kontynuuje marszu grzbietem, wszyscy schodzą bocznym szlakiem, miałem więc ścieżkę tylko dla siebie. Wzmagający się wiatr przygnał wkrótce nowe chmury i kiedy schodziłem z powrotem do lasu słyszałem za sobą odległe grzmoty. Trudności szlaku wzmogły się po opuszczeniu strefy alpejskiej i otoczony ponownie niskim lasem walczyłem o każdy metr pokonując skały i korzenie. Niemal pionowe podejście na Mt Garfield wymagało użycia rąk ale widoki rekompensowały trud: akurat wyszło słońce i skalisty wierzchołek pięknie się prezentował. Zejście było niewyobrażalnie trudne. Niemal pionowa sterta głazów którą na dodatek płynął strumień wymagała pełnej koncentracji i dobrego planowania kolejnych ruchów. W Polsce takie miejsca ogradza się płotem i wiesza tabliczki z zakazem wstępu a Amerykanie prowadzą nimi szlaki... Ochłonąwszy nieco nad kałużą czyjejś krwi u podstawy tej sekcji ruszyłem dalej, ponownie walcząc o każdy metr niby to płaskiego odcinka. Gwałtowny deszcz nie ułatwiał zadania, kiedy więc dotarłem do Galehead Hut byłem już bardzo zmęczony. Na szczęście udało mi się zorganizować nocleg pod dachem w zamian za pomoc w schroniskowych obowiązkach. Ty i Dead Pool z którym dzieliliśmy motelowy pokój byli już na miejscu i kiedy goście zjedli kolację my posiliśmy się razem z załogą. Prawdziwe, gorące jedzenie było wspaniałe, dokładki skończyły się kiedy wszystkie garnki były puste a my zabraliśmy się za zmywanie. W skład przydzielonych nam obowiązków weszło również zabawianie gości, przebraliśmy się więc w idiotyczne ciuchy i przez kwadrans dokazywaliśmy na parkiecie... Światło w głównej sali zgasło dopiero o dziewiątej trzydzieści więc szybciutko ułożyliśmy się na podłodze i kompletnie wykończeni natychmiast zasnęliśmy.



























Ranek był zimny i mglisty. Po szybkim śniadaniu opuściłem schronisko i niemal natychmiast zacząłem strome podejście. Mokre od nocnego deszczu skały wyrastały niemal pionowo przede mną kiedy powoli wspinałem się na South Twin Mountain. Wierzchołek nie prezentował się okazale a widoków nie było wcale bo wszystko skrywały niskie chmury. Szlak prowadził w dół a następnie zakręcał trawersując pokryte głazami zbocze. Po krótkim podejściu ścieżka ponownie znikała w lesie i podążała stopniowo w dół. Kiedy zatrzymałem się na małą przekąskę dostałem od przechodzących hikerów batona i pomarańczę! Od tego momentu dzień przebiegał gładko. Szlak był urozmaicony kilkumetrowymi podejściami i zejściami ale nie było już dramatycznych sekcji. Długie, gładkie, skalne odsłonięcia pozwalały na chwile swobodniejszej wędrówki a silny wiatr rozrywał powoli chmury więc dzień robił się całkiem słoneczny i ciepły. Kiedy dotarłem do pięknego potoku Whitewall Brook szlak opadał stromo w kierunku kolejnego schroniska po czym przechodził w trawers długiej doliny. Ścieżka zrobiła się płaska i szybko zaprowadziła mnie na miejsce gigantycznego oberwania skalnego. Całe zbocze pokryte było wielkimi głazami a pionowa ściana powyżej straszyła ostrymi krawędziami. Zjadłem tutaj lunch i kontynuowałem marsz wygodną ścieżką aż dotarłem nad Thoreau Falls: strumień spadający w dół długą skalną rynną, widok zapierający dech w piersi. Dalej wędrowałem podmokłym lasem dziękując za drewniane kładki ułożone nad czarnym błotem aż zacząłem opadać w dół do linii kolejowej. Tuż przed torami znalazłem sobie dyskretne miejsce na namiot kilka metrów od potoku Avalanche Brook i szybko uporałem się z obozowymi czynnościami. Po obiedzie szybko zasnąłem aby zostać obudzonym koło dziewiątej wieczorem przez przejeżdżający pociąg...

































W poniedziałek rano zjadłem śniadanie, zebrałem namiot i ruszyłem w dalszą drogę. Przeszedłem tory i asfaltową drogę i zacząłem podejście. Ścieżka wznosiła się stopniowo robiąc się coraz bardziej kamienista i stroma aż wychynąłem na pierwsze z wielu skalnych odsłonięć pozwalających cieszyć oczy widokiem otaczających gór. Pogoda była piękna, choć silny wiatr nie ułatwiał wspinaczki miedzy kolejnymi sekcjami Webster Cliffs. Wielokrotnie musiałem odkładać kijki i używać rąk aby wspiąć się wyżej po niemal pionowych skałach i w wąskich szczelinach. Zdobywając po kolei Mt Webster i Mt Jackson dotarłem w końcu do Mizpah Spring Hut gdzie zjadłem wczesny lunch. Dalsza droga wiodła dalej pod górę aby wkrótce wyprowadzić mnie na dobre ponad granicę lasu. Mimo pogarszającej się pogody widoki były wspaniałe: szerokie panoramy, dziesiątki szczytów wkoło, skryty gdzieś w chmurach masyw Mt Washington. Trawersując kolejnych prezydentów, Eisenhowera i Monroe powoli zdobywałem wysokość i o czternastej dotarłem do Lakes of the Clouds Hut. Położone nad niewielkim stawem schronisko mieści legendarny Dungeon czyli Loch. Wyposażona w sześć prycz, wilgotna piwnica od lat służy hikerom za miejsce noclegowe. Po zapoznaniu się ze straszącą popołudniową burzą prognozą pogody postanowiłem zostać na noc w Lochu. Zapowiadana burza co prawda nie nadeszła ale widok skąpanej w słońcu Mt Washington osłodził mi godziny które spędziłem z innymi hikerami zanim położyłem się spać.

























Noc w Lochu przebiegła spokojnie, pobudka była wczesna, wszyscy hikerzy podążający na północ chcieli jak najszybciej uporać się z trudnościami na otwartym terenie i zejść do miasta. Kiedy chwilę po szóstej wspinaliśmy się na Mt Washington skały po których szliśmy były mokre od kropiącego deszczu, silny wiatr pchał wilgotne chmury a widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów. Biorąc jednak pod uwagę że zanotowany na najwyższym szczycie White Mountains rekord prędkości wiatru to 370 km/h uważam że warunki były bardzo dobre :) Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia ruszyłem w dalszą drogę. Szlak Appalachów omija niemal wszystkie pozostałe wierzchołki w Paśmie Prezydenckim, kto wie może w słoneczną pogodę pokusiłbym się o ich zdobywanie ale tego dnia nie miało to większego sensu. Szlak prowadził przez niekończące się pola wielkich głazów i podszczytowe osuwiska. Każdy krok wymagał uwagi, nawigacja była nieco utrudniona, na szczęście droga znaczona była kamiennymi kopczykami. Co jakiś czas przecinałem płaty kosodrzewiny, droga to wznosiła się to znów opadała, po jakimś czasie zacząłem mijać ludzi wspinających się bocznymi szlakami, mimo parszywej aury zaczęło być nieco tłoczno. Zanim dotarłem do położonego u stóp Mt Madison schroniska wiatr zdołał już przegnać część chmur, kiedy więc skończyłem wczesny lunch i zacząłem ostrą wspinaczkę mogłem wreszcie podziwiać otaczające mnie góry. Podejście było krótkie a na szczycie od razu zobaczyłem przed sobą całą drogę w dół, do granicy lasu. Grzbiet zakręcał w prawo i opadał stromo strasząc ostrymi skałami, tylko kamienne kopce znaczyły jako tako szlak który nie był żadną ścieżką i wymagał uważnego stawiania kolejnych kroków. Kiedy wreszcie skryłem się w niskim, gęstym lesie mogłem odetchnąć bo żadna burza nie była mi już straszna ale zejście przede mną nie było wiele łatwiejsze. Następne półtorej godziny powoli opuszczałem się stromą, usianą głazami i poprzerastaną korzeniami ścieżką. Szlak w końcu wypłaszczył się i stał łatwiejszy. Przekroczyłem kilka sporych potoków i mniejszych strumieni a ścieżka przeszła w dawny leśny dukt który doprowadził mnie do Pinkham Notch, parkingu przy drodze stanowej numer 16. Wkrótce wydzwoniony właściciel hostelu w pobliskim Gorham zabrał mnie i innych hikerów do siebie. Po szybkim zainstalowaniu się w dawnej stodole pojechaliśmy na zakupy do Walmarta. Po powrocie wziąłem prysznic, zjadłem obiad w Subway'u, pogadałem trochę z ludźmi wokoło a kiedy hostelowe światła zgasły poszedłem spać.





























W środę obudziłem się wypoczęty, to było jedno z najwygodniejszych łóżek w jakich spałem na szlaku. Paul zawiózł nas z powrotem w góry swoim niesamowitym wehikułem: Cadillac Fleetwood rocznik 1986 mieści sześciu hikerów i kierowcę :) Było już po ósmej kiedy opuściłem zalany porannym słońcem parking i zadrżałem z zimna w cieniu góry na którą musiałem się wspiąć. Szlak wiódł z poczatku wzdłuż małego jeziorka po czym wystrzelił niemal pionowo w górę. Podejście było długie i wymagało użycia rąk, świetna zabawa tylko ta świadomość że jeden błąd... Brrr! Kiedy dotarłem wreszcie na szczyt i minąłem stacje kolejki linowej miałem nadzieję na jakiś płaski odcinek ale okazalo się że Wildcat Mountain ma pięć wierzchołków i trzeba je zdobywać jeden po drugim, opuszczając się w głębokie przełęcze między nimi. Zejście z ostatniego było długie i karkołomne więc gdy dotarłem do schroniska Carter Notch Hut nogi miałem jak z waty. Zjadłem szybki lunch i niechętnie zacząłem ostre podejście na Carter Dome. I tym razem nie obyło się bez użycia rąk, ale po krótkim, płaskim odcinku na grani dotarłem do szerokiego, odsłoniętego szczytu Height Mountain z którego rozpościerał się imponujacy widok na wszystkie strony świata. Dalsza droga prowadziła przez trzy wierzchołki Carter Mountain i po przerażająco stromym i skalistym zejściu dotarłem w końcu do Imp Shelter gdzie zostałem na noc. Rozstawienie namiotu na drewnianej platformie zajęło mi dłuższą chwilę, nabrałem wody, zjadłem obiad, wskoczyłem do śpiwora i wkrótce zasnąłem.





























Czwartkowy ranek był dosyć chłodny, a ponieważ nie planowałem na ten dzień długiej wędrówki, pozwoliłem sobie na dłuższy sen i niespieszne zbieranie obozu. Pierwsze i jedyne tego dnia podejście na Mt Moriah pozwoliło szybko rozgrzać mięśnie a po zdobyciu skalnej kopuły przykrywającej szczyt podziwiałem otaczające mnie góry. Główne pasmo White Mountains wciąż było widoczne ale nie dominowało już nad okolicą. Zejście było tradycyjnie strome i wymagające uwagi, na szczęście ścieżka wkrótce się nieco wypłaszczyła i zrobiła dużo wygodniejsza. Z prawej strony pojawiła się wodna struga zmieniająca się w żwawy potok a dalej w rzekę Rattle River. Szlak prowadził w dół jej doliną, przechodząc na drugą stronę, mijał shelter i zamieniał się w szeroki trakt którym poganiany przez dawno nie widziane komary dotarłem do parkingu przy drodze US 2. Wykonałem jeden telefon i niedługo potem jechałem już do Gorham. Chwilę po pierwszej zrzuciłem plecak w hostelu i zaległem na łóżku. Resztę dnia spędziłem dość leniwie, biorąc prysznic, robiąc pranie i obżerając się.













Do celu zostało już tylko 300 mil!


P.S.
Przepraszam za brak odpowiedzi na komentarze, z nieznanych mi przyczyn blogger nie chce ich publikować.

2 komentarze:

  1. Świetna relacja, powodzenia na ostatnich 300 milach. Trochę szkoda, bo co będę czytać, na co czekać? gdy ty skończysz wędrówkę :). Czytelniczka

    OdpowiedzUsuń
  2. Forza Michu! Razem z Guciem i Kamą trzymamy kciuki !!!

    OdpowiedzUsuń