Erwin

dzień marszu: 33 , mila szlaku: 344 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

Widmo zaraźliwego wirusa szerzy się na szlaku. Tym razem padło na nas, a właściwie na Cherie. Po paskudnej nocy nie miała sił iść, po dwóch milach rozbiliśmy więc mini obóz w pobliżu źródła i rozdzieliliśmy się. Miranda i Ty ruszyli w kierunku leżącego na szlaku miasteczka Hot Springs gdzie mieliśmy już zarezerwowany nocleg i zaplanowane zero czyli dzień kiedy nie robimy żadnych mil. Cherie poszła spać i dopiero pod sam wieczór można było stwierdzić że powoli wracają jej siły.


Czwartkowy ranek przyniósł znaczną poprawę, Cherie odzyskała apetyt i stopniowo uzupełniała potrzebne kalorie. Na szlak wyruszyliśmy po 10-tej i powoli zmierzaliśmy w kierunku góry Max Patch. Po drodze dopadli nas Thomas i Chris którzy nadrobili dystans dzielący nas od jedenastu dni, o powrocie do wspólnego wędrowania nie było jednak mowy. Kooperacja wewnątrz obecnej grupy przebiega bezproblemowo podczas gdy "Europeans" przywodzą mi na myśl ostatnie ekspedycje polskich himalaistów, gdzie osobiste cele uczestników generują przykre spory. Krótko po 13-tej złapaliśmy stopa do Hot Springs.



Decyzja o podskoczeniu brakujących nam do ekipy 25 mil była nieunikniona jeśli mieliśmy w pełni wykorzystać zaplanowane noclegi. Przemiłe małżeństwo podwiozło nas nieprawdopodobnie krętą drogą i już po godzinie zainstalowaliśmy się w pokoju motelowym gdzie niezwłocznie wzięliśmy  prysznice. Przypominająca kolejkę górską podróż nie pozostała bez wpływu, tym razem to ja poczułem się słabo i nie miałem sił na wieczorną wizytę w miejscowej tawernie.

Piątek przyniósł gwałtowne pogorszenie pogody. Ulewny deszcz spowodował gwałtowne wezbranie pobliskich rzek. Potok Spring Creek podniósł się o dobre dwa metry a rzeka French Broad miała stan najwyższy od 15 lat, niosła martwe drzewa z ogromną prędkością i zalała biegnący jej brzegiem szlak. Spędziliśmy ten dzień na uzupełnianiu zapasów, drobnych naprawach popsutego sprzętu, organizowaniu transportu z powrotem na szlak itp. Wieczorem udaliśmy się do baru gdzie grała miejscowa kapela. Klimat miejsca, muzyka, uśmiechnięci ludzie wkoło: byłem oczarowany!



O ósmej rano załadowaliśmy się do busa prowadzonego przez Teresę. Po godzinie byliśmy w tym samym miejscu z którego zwinęliśmy się w czwartek i kontynuowaliśmy wędrówkę na górę Max Patch. Wylesiony wierzchołek służył niegdyś za pastwisko, rzecz niecodzienna w Appalachach. Kiedy ponownie zanurzyliśmy się w las zaczął padać drobny deszcz. Przecięliśmy kilkanaście strumieni które na szczęście nie były wezbrane i kontynuowaliśmy marsz w pogarszającej się pogodzie.




Krótka przerwa w opadach pozwoliła nam zjeść lunch ale wkrótce spadł śnieg z deszczem i zrobiło się naprawdę paskudnie. Do Deer Park Mountain Shelter dotarliśmy koło 18-tej i zainstalowaliśmy się w środku. Byliśmy przemarznięci więc od razu po posiłku padliśmy spać.



Niedziela wielkanocna przywitała nas drobnym deszczem ale po śniadaniu było już po wszystkim i ruszyliśmy w drogę do Hot Springs. Po krótkim zejściu byliśmy ponownie w tym uroczym miasteczku prowadzeni przez znaki AT na chodniku. Odebraliśmy ze sklepu zdeponowany tam wcześniej zapas jedzenia na kolejne dni, zjedliśmy pyszne śniadanie z dzbankiem kawy i koło 14-tej byliśmy z powrotem na szlaku.





French Broad wyglądała groźnie, szlak był miejscami nadal podtopiony, ale szybko nabierał wysokości pnąc się po stromych skałach. Kiedy osiągnęliśmy grań marsz stał się łatwiejszy a pogoda poprawiała się z każdą chwilą. Wyszło słońce a my, po zejściu do przełęczy i przejściu nad drogą stanową, raźno parliśmy pod górę żeby zobaczyć widok z kolejnej wieży. Na biwak nieopodal Spring Mountain Shelter dotarliśmy dobrze po 18-tej i szybko ogarnęliśmy się do obiadu i snu.








Rano zebraliśmy się sprawnie, dzień był piękny, zrobiło się całkiem gorąco. Niestety po kilku milach trafiliśmy na Ty'a leżącego obok ścieżki. Wysportowany dwudziestolatek odskoczył nam na podejściu ale klątwa szlaku dopadła i jego. Torsje i gorączka uniemożliwiały dalszy marsz, pomogliśmy więc rozstawić namiot, znaleźliśmy wodę, powiesiliśmy jego jedzenie na drzewie i po ustaleniu planu działania ruszyliśmy we dwójkę w dalszą drogę. Szlak wspinał się jeszcze dobrą godzinę by zmienić się w jednocześnie grząską i kamienistą ścieżkę w tunelu rododendronów. Widoczne z daleka za drzewami White Cliffs były niesamowite, ale dotarcie do nich zajęło nam sporo czasu ze względu na trudny szlak.





Resztę dnia, niemal do samego zachodu spędziliśmy na odsłoniętej grani gdzie skalne stopnie wymagały nieraz użycia rąk. Naszym oczom ukazał się też niezwykły widok: Appalachy kończą się jak nożem uciął! Widoczne w ogóle oddali kolejne pasmo również wyrasta nagle z płaskiej jak stół, szerokiej doliny. Biwak urządziliśmy dwie mile przed najbliższym shelterem, na szczęście mieliśmy dosyć wody bo poszukiwania źródła spełzły na niczym.





Wtorek powitaliśmy w dobrych nastrojach karmiąc oczy wspaniałym wschodem słońca. Niespiesznie zwinęliśmy obóz i kontynuowaliśmy zejście z grani by wkrótce osiągnąć 300-tną milę. Kiedy w końcu dotarliśmy do strumienia i nabraliśmy wody, odświeżyliśmy się również bo kolejny dzień zapowiadał się bardzo upalnie. Męczące podejście zakończyło się kolejną niespodzianką: łąka niczym z naszych Beskidów ciągnęła się dobrą milę a kępa drzew dała nam osłonę przed skwarem w trakcie lunchu. Wtedy też dogonił nas niezniszczalny Ty.








Resztę dnia spędziliśmy wędrując razem i zabiwakowaliśmy półtorej mili za Flint Mountain Shelter. Urządziliśmy sobie miłe ognisko i poszliśmy spać dobrze po północy (która dla hikerów wypada o 21-ej).





Kolejny dzień na szlaku zaczął się godzinnym zejściem do przełęczy gdzie rozdzieliliśmy się z Cherie która znowu nie czuła się dobrze i postanowiła pojechać do lekarza w Erwin. Dalsza droga to długa wspinaczka zielonym wąwozem którego środkiem płynął wartki strumień. Wiosna eksplodowała tutaj gęstym, zielonym kobiercem, a liście na drzewach chroniły przed palącym słońcem. 






Wraz z nabieraniem wysokości robiło się coraz jaśniej a po osiągnięciu grani las znowu wyglądał na suchy i martwy. Wędrówka do najbliższego sheltera zapowiadała się na długą, więc wkrótce zjedliśmy lunch tuż obok ścieżki a wtedy dogoniła do nas Pippi która ścigała Ty'a od trzech dni. Podróż z tą szaloną dwójką zapowiada się ciekawie... Po uzupełnieniu zapasu wody w pobliżu sheltera i przejściu pod autostradą nr 23 gdzie czekała na nas torba pełna bananów, zaczęliśmy podejście w kierunku wybranego miejsca noclegu. Upał powoli odpuszczał kiedy dotarliśmy na szeroką łąkę z której widać było górę Big Bald. Dojście na biwak schowany w cieniu przełęczy zajęło nam jeszcze godzinę, szybko rozbiliśmy namioty i zjedliśmy obiad zanim zrobiło się całkiem ciemno.







Czwartek przywitał nas drobnym deszczem. Zjedliśmy wspólne śniadanie schowani w jednym z namiotów, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na szlak. Podejście na Big Bald poszło sprawnie i wkrótce podziwialiśmy szeroką panoramę i goniącą nas ulewę. Zanim opuściliśmy otwarty teren rozpadało się na dobre i zrobiło naprawdę zimno. Na szczęście niecałą godzinę później deszcz  ustał, wyszło słońce i zrobiło się dla odmiany parno. Wykorzystaliśmy ten czas na zjedzenie wczesnego lunchu.





Dalsza droga prowadziła w dół kolejnymi dolinami by doprowadzić nas do przełęczy gdzie krajobraz całkiem się odmienił. Podejście wzdłuż strumienia otoczonego rododendronami było długie i męczące ale szlak w końcu się wypłaszczył a ścieżka zrobiła się bardzo wygodna. Trawersując kolejne żebra długiego masywu spoglądaliśmy w dolinę gdzie słychać było wartkie strumienie. Po  godzinie dotarliśmy do No Business Knob Shelter gdzie rozłożyłem się w wiacie a reszta drużyny rozłożyła namioty. Oczekując zapowiadanej ulewy zjedliśmy obiad, nabraliśmy wodę i powiesiliśmy jedzenie na drzewach. Kiedy kładliśmy się spać słychać było wzmagający się wiatr.






Ulewny deszcz przyszedł równo z naszym wymarszem do Erwin. Dzielace nas od miasteczka sześć mil pokonaliśmy sprawnie i bez postojów, chcąc jak najszybciej zrobić zaopatrzenie na następny odcinek i dostać się do hotelu.





Wszystko poszło sprawnie, wkrótce znowu ruszymy na szlak!