Monson

dzień marszu: 156 , mila szlaku: 2077 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

Na Szlak wróciłem o ósmej rano w Sobotę. Z początku płaska i wygodna ścieżka prowadziła mnie szybko przez pierwsze mile ale niepisane prawo Szlaku mówi że jeśli masz zaopatrzenie na cztery dni to musisz zdobyć czterotysięcznik... Na szczęście tutaj liczą w stopach więc podejście nie przerażało mnie zbytnio. Po godzinnej wspinaczce uzupełniłem zapas wody w przepięknym Horns Pond, odpocząłem chwilę i ruszyłem dalej. Było bardzo stromo i skaliście a do tego dosyć zimno i bardzo wietrznie. Chmury akurat zaczynały odsłaniać widok doliny kiedy dotarłem na zachodni wierzchołek Bigelow Mountain. Wędrówka skalistą granią na wschodni, wyższy szczyt wiązała się ze stromym zejściem i ponownym podejściem, ciężki plecak nie ułatwiał zadania ale wreszcie osiągnąłem koniec grzbietu gdzie na osłoniętych od wiatru skałach zjadłem lunch. W międzyczasie całkiem się już przetarło i mogłem podziwiać widok doliny na południu i jeziora Flagstaff na północy. Pokrzepiony tuńczykiem i orzechami zacząłem powolne, strome zejście na końcu którego szlak wiódł między gigantycznymi boulderami. Dalsza droga prowadziła w miarę płasko siodłem i grzbietem do Little Bigelow Mountain gdzie przysiadłem na przekąskę dając się ogrzać słońcu które właśnie wyszło zza chmur. Zejście w dół na zaplanowany biwak było bardzo malownicze: skalne odsłonięcia, świerki, trawa, mech i jezioro w tle. Do Little Bigelow Lean-to dotarłem po piątej i szybko rozstawiłem namiot. Zjadłem obiad, powiesiłem jedzenie na jedynej rozsądnej gałęzi w okolicy i wskoczyłem do śpiwora bo wieczór robił się dość chłodny. Wkrótce zapadłem w sen.




























Poranek był raczej zimny, termometr pokazał 11 stopni więc śniadanie zjadłem w łóżku. W końcu wygrzebałem się że śpiwora, zebrałem manatki i wróciłem na Szlak. Wygodna ścieżka prowadziła łagodnie w dół, a potem brzegiem jeziora Flagstaff Lake. Kamieniste plaże zawalone oszlifowanym przez wodę drewnem były urocze ale widok wznoszącego się po przeciwnej stronie pasma Bigelow przypominał o wczorajszych zmaganiach. Szlak odbijał od jeziora i wspinał się pod górę aby opaść w dół i znowu zacząć się wznosić. Wyszło słońce i dzień zrobił się ciepły choć nie upalny. Wędrowałem trawersem okrążając Roundtop Mountain po czym zszedłem w dół nad staw West Carry Pond. Szlak od tego miejsca był niemal całkiem płaski choć urozmaicony. Chwilami był wygodny by zaraz zrobić się błotnisty i zmusić mnie do skakania z kamienia na kamień albo lawirowania wśród stert głazów i korzeni. Skromny lunch zjadłem tuż obok ścieżki i pociągnąłem dalej, nad kolejny staw East Carry Pond. Ścieżka prowadziła na piaszczystą plażę i tylko myśl o dystansie dzielącym mnie od biwaku powstrzymała mnie przed kąpielą. Dalsza droga prowadziła przez mieszany las, bagienka, niemal suche strumienie aż wreszcie dotarłem do Pierce Pond Lean-to. Położony nad samym brzegiem jeziora shelter to ostatnie rozsądne miejsce do zatrzymania się na noc przed przeprawą przez Kennebec River, cieszyłem się więc mogąc znaleźć miejsce na rozstawienie namiotu. Kolejni przybywający hikerzy przepatrywali nadbrzeżną skarpę w poszukiwaniu miejsca na namioty a ja obserwowałem ich jedząc obiad. W końcu, trenując technikę "na dwa drzewa", powiesiłem jedzenie i wskoczyłem do śpiwora obserwując z posłania zachód słońca. Krótko po zmroku zapadłem w sen.
































Poniedziałek powitał mnie chłodem i niesamowitym krzykiem wodnych ptaków: Nury wyją niczym kojoty! Gorące śniadanie rozproszyło zimno poranka i wkrótce ostrożnie stąpałem idąc szczytem starej, drewnianej tamy. Szlak prowadził stromo wzdłuż potoku zmuszając do uważnego stawiania kroków wśród plątaniny korzeni. W ciągu niecałych dwóch godzin dotarłem do rzeki Kennebec gdzie powoli formowała się kolejka do przeprawy. Równo o dziewiątej pojawiło się canoe prowadzone przez Mike'a, który dwójkami zabierał nas na drugi brzeg szerokiej i nieprzewidywalnej rzeki. Dalsza droga wiodła pod górę, z początku łagodnie a potem coraz bardziej stromo aby osiągnąć szczyt Pleasent Pond Mountain. Syciłem oczy widokami jedząc lunch i gawędząc z innymi hikerami. Kiedy wreszcie zebrałem się do dalszej drogi białe znaki prowadziły mnie to w górę to w dół skalistego grzbietu aby w końcu opaść do potoku Baker Stream. Adnotacja w przewodniku że ciek ten należy przejść brodem okazała się nieaktualna, wystarczyło skakać z kamienia na kamień. Resztę dnia wędrowałem szybko płaską ścieżką aby dotrzeć do Bald Mountain Brook Lean-to gdzie rozbiłem namiot obok gościa o imieniu Hawk który robi JoJo czyli dotarł już do końca Szlaku a teraz wraca tą samą drogą na południe. Imponujace, szczególnie biorąc pod uwagę że będzie to jego czwarte przejście Appalachian Trail... Po obiedzie powiesiłem jedzenie i położyłem się spać aby wypocząć przed następnym, długim dniem.


























Kompletne ciemności spowijały jeszcze obozowisko kiedy jadłem śniadanie. Zebrałem rzeczy i ruszyłem pod górę na Moxie Bald Mountain. Podejście robiło się coraz bardziej strome, mijałem wielkie głazy i wyszedłem na płaski, pokryty gładkimi, obłymi skałami grzbiet. W dole nad jeziorem kłębiły się jeszcze poranne mgły kiedy maszerowałem opadając stopniowo a potem stromo w dół. Szlak prowadził mnie płasko do zachodniej odnogi Piscataquis River która choć niezbyt głęboka wymagała przejścia w bród. Wąską i niewygodną ścieżką wędrowałem to w górę to w dół stromego i krętego wąwozu którego dnem płynęła rzeka. Długo wyczekiwany lunch zjadłem w pobliżu Horseshoe Canyon Lean-to i ruszyłem dalej. Szlak wkrótce opuszczał dolinę, przechodził brodem przez wschodnią odnogę rzeki Piscataquis i prowadził nad jezioro Hebron. Byłem już dość zmęczony dystansem i szybkim tempem marszu ale komary nie pozwalały się zatrzymać maszerowałem więc dalej i po zdobyciu niewielkiego wzgórza Buck Hill zszedłem do drogi stanowej numer 15. Była ledwie szesnasta, szybko złapałem stopa do leżącego na północy Greenville gdzie zrobiłem spore zakupy a następnie wróciłem tą samą drogą do leżącego na południu Monson gdzie zatrzymałem się na noc w hostelu.





















Przede mną ostatni długi etap: 100 Mile Wilderness a potem finał na Mt Katahdin, nie mogę się doczekać!