Carlisle

dzień marszu: 94 , mila szlaku: 1131 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

Ponieważ Ty i Kira postanowili zostać razem na jeden dzień w Harpers Ferry, na szlak wróciliśmy we dwójkę. O ósmej rano Emily podwiozła nas w miejsce gdzie zakończyliśmy wędrówkę poprzedniego dnia i po szybkim pożegnaniu pognała do pracy, a my przekraczając Potomac znaleźliśmy się w szóstym już stanie: Maryland. Szlak wiódł szeroką drogą śladem zlikwidowanej linii kolejowej a następnie wspinał się na grzbiet którym wygodnie i szybko dotarliśmy do dawnych dóbr niejakiego Towsenda. W otoczeniu starych budynków zjedliśmy lunch i ruszyliśmy dalej by po kilku milach zalec na Dahlgren Backpack Campground, dużym polu namiotowym. Pełen węzeł sanitarny był przyjemnym luksusem z którego niezwłocznie skorzystaliśmy, zjedliśmy obiad i udaliśmy się na spoczynek.














W sobotę rano zebraliśmy manatki i wystartowaliśmy na kolejny długi odcinek. Szlak wiódł wygodną ścieżką która doprowadziła nas do monumentu poświęconego Washingtonowi, pierwszemu prezydentowi USA. Niestety, służący za punkt widokowy obiekt był zamknięty. Dalsza droga wiodła kładką nad autostradą numer 77 i wspinała się na Annapolis Rocks. Weekend przyciągnął na szlak prawdziwe tłumy, na szczęście większość mijanych osób ograniczyła swój spacer do punktu widokowego więc wędrówka kamienistą granią była już spokojniejsza. Około pierwszej zjedliśmy lunch nad strumieniem i pomaszerowaliśmy dalej. Po przekroczeniu asfaltowej drogi wspięliśmy się na Raven Rock Cliff i kontynuowaliśmy potwornie kamienistą granią. Szlak kilkukrotnie opadał i wznosił się zmuszając nas do sporego wysiłku przy pokonywaniu skał bezładnie porozrzucanych na stromym stoku. Wreszcie osiągnęliśmy kolejny stan: Pensylwanię. Linia Mason-Dixon którą przekroczyliśmy stanowiła granicę między północą a południem w trakcie wojny secesyjnej i pozostaje ważnym punktem odniesienia dla współczesnych Amerykanów. Biwak rozbiliśmy nad potokiem Falls Creek gdzie spotkaliśmy sporo znajomych hikerów. Po wspólnej kolacji powiesiliśmy worki na drzewie i ułożyliśmy się do snu.















Następnego dnia wyruszyliśmy nieco później, na szczęście szlak początkowowiódł wygodną ścieżką.  Natrafiliśmy na małego jelonka który zanim uciekł dał się ładnie sfotografować. Dwie mile od obozowiska, na drodze stanowej numer 16 złapaliśmy podwózkę do pobliskiego Walmarta w Weynsboro. Franz, ewidentnie majętny mieszkaniec Waszyngtonu którego córka wędrowała Szlakiem Appalachów kilka lat wcześniej, poczekał na nas aż zrobimy szybkie zakupy, zaoferował też wizytę w swoim letnim domu, śniadanie, prysznic i pranie ale dwa dni po wizycie u Emily byliśmy jeszcze względnie czyści i nie chcieliśmy tracić czasu, więc odwiózł nas z powrotem na szlak. Przedzieraliśmy się przez tłumy niedzielnych hikerów aż dotarliśmy do Chimney Rocks gdzie zjedliśmy lunch. Po napełnieniu żołądków wędrowaliśmy wygodną ścieżką to wznoszącą się to znów opadającą łagodnie aż znowu natknęliśmy się na skały na grani które musieliśmy mozolnie pokonywać korzystając czasami z rąk aby utrzymać równowagę. Wreszcie zeszliśmy do Caledonia State Park, jednego z wielu publicznych parków w których lubują się Amerykanie. Stoły piknikowe, grille, toalety, sielska atmosfera :-) Po krótkim postoju zaczęliśmy ostatnie tego dnia podejście do Quarry Gap Shelters gdzie urządziliśmy biwak wśród dawno nie widzianych rododendronów.










Wymęczeni poprzednim dniem opoźniliśmy wymarsz i wystartowaliśmy dopiero po 10-tej. Kilka mil wędrowaliśmy płaską i wygodną ścieżką aż dotarliśmy do położonego nad potokiem starego domu z bali gdzie nabraliśmy wody i odpoczęliśmy chwilę. Dalsza droga wiodła ścieżką usłaną igliwiem wśród sosnowego lasu. Zrobiło się potwornie gorąco i duszno, krótko przed czternastą zjedliśmy lunch i gotowi na pomrukującą w oddali burzę pomaszerowaliśmy dalej. Wkrótce osiągnęliśmy znaczący punkt: połowę szlaku a zaraz potem 1100 milę! Schronienia na noc urządziliśmy nieopodal Toms Run Shelter gdzie powitał nas duży czarny wąż który na szczęście zniknął wkrótce w zaroślach. Wzięliśmy odświeżającą kąpiel w pobliskim potoku, zjedliśmy obiad i udaliśmy się na spoczynek.












W nocy spadł wreszcie długo wyczekiwany deszcz, kolejne fale ulewy przewalały się nad obozowiskiem a nad ranem usłyszeliśmy głuchy odgłos padającego w pobliżu drzewa. Prawdopodobnie jakiś martwy już kikut nasiąkł wodą i ostatecznie poległ. Na szlak wyruszyliśmy wypoczęci, nie uszliśmy też zbyt daleko kiedy dotarliśmy do Pine Grove Furnace State Park gdzie podjąłem się tradycyjnego wyzwania czekającego tutaj na thru-hikerów. Half Gallon Challenge, czyli zjedzenie dwóch litrów lodów, zajęło mi 24 minuty i niedługo potem wznowiliśmy wędrówkę. Po odprężającym spacerze parkiem rozpoczęliśmy krótką wspinaczkę a następnie kontynuowaliśmy marsz niemal po płaskim. Było gorąco i bardzo duszno, więc mimo łatwego terenu wyczekiwaliśmy zaplanowanego lunchu nad strumieniem. Nabrawszy sił ruszyliśmy dalej mijając małe bagienka i przekraczając kolejne drogi aż pokonaliśmy kamienne stopnie prowadzące do Rock Maze - ciągnącego się niemal milę grzbietu zwieńczonego wielkimi skałami między którymi kluczy Szlak Appalachów. Ta ostatnia tego dnia rozrywka wyczerpała nasze siły do reszty, kiedy więc osiągnęliśmy potok Little Dogwood Run nie trudziliśmy się już schodzeniem do pobliskiego sheltera tylko rozłożyliśmy się na noc nad wodą.














W środę o poranku sprawnie zebraliśmy się do dalszej wędrówki. Po niecałej godzinie dotarliśmy na pole kukurydzy wyznaczające początek szerokiej na dwadzieścia mil doliny. Wkrótce weszliśmy do miasteczka Boling Springs gdzie zjedliśmy ciastko i wypiliśmy kawę. Szlak wiódł wąskim pasem lasu ale co jakiś czas wychodziliśmy na piękne łąki. Błotnista ścieżka była miejscami bardzo śliska, a porastające jej brzegi ciernie i trujące pnącza nie ułatwiały wędrówki ale tempo mieliśmy dobre i już o czternastej zameldowaliśmy się w hotelu w Carlisle.














Osiągnięcie połowy szlaku skłania do drobnych podsumowań. Przede wszystkim Szlak okazał się być czymś innym niż się spodziewałem. Błyskawicznie nawiązywane przyjaźnie, wspólnota celu, wzajemna i bezinteresowna pomoc - okazuje się że Szlak to głównie ludzie którzy na nim są. Wspólna wędrówka ma jednak ciemną stronę - nasze dotychczasowe tempo nie imponuje. Do tego akurat teraz, kiedy powinniśmy wydłużać dzienne odcinki, moje kolana protestują. Zastanawiam się czy ukończenie Szlaku warte jest ryzykowania trwałej kontuzji, poważnie rozważam możliwość odpuszczenia części trasy jeśli okaże się że czasu będzie za mało. Póki co postaram się trzymać dzienne tempo między 15 a 20 mil i rozważniej planować dni kiedy uzupełniamy zaopatrzenie aby nie marnować czasu. Następne dwieście mil powinno dać odpowiedź czy to dobra strategia, trzymajcie kciuki!