Neel's Gap

dzień marszu: 4 , mila szlaku: 31 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

Po trzech dniach na przedmieściach Filadelfii, gdzie dzięki wielkiej pomocy Kasi załatwiłem ostatnie sprawunki, ruszyłem niedzielnym nocnym pociągiem do Gainesville w stanie Georgia. Kolej rządzi się swoimi prawami więc godzinne opóźnienie u celu zupełnie mnie nie zaskoczyło, było nawet na rękę bo stopa łatwiej łapać jak jest już jasno.


Gainesville miało na szczęście wystarczająco dużo chodników abym dotarł bezpiecznie na drogę wylotową z miasta, gdzie po około 20-tu minutach wsiadłem do samochodu Annie - bankiera w interesach. Była przemiła, Appalachian Trail jest również jej marzeniem, dostałem nawet kontakt do jej siostry która może okazać się pomocna dalej na szlaku. Zbudowany tak miłym powitaniem w Georgii, wysiadłem w miasteczku Dahlonega, siedzibie miejscowego uniwersytetu. Po krótkim spacerze wśród historycznej zabudowy złapałem kolejnego stopa. Młody Lukas który mówił dużo o Jezusie podrzucił mnie do samego Amicalola Falls, byłem tam już przed 11-tą rano! Po wpisaniu do rejestru i zważeniu plecaka (25 funtów z jedzeniem na 5 dni), odebrałem krótką lekcję dotyczącą zasad panujących na szlaku i ruszyłem szlakiem prowadzącym na górę Springer gdzie zaczyna się właściwy Appalachian Trail.





Schody prowadzące pod wodospadem a potem samo podejście szło dobrze do czasu kiedy nie spadł w końcu zapowiedziany w prognozie deszcz. Zrobiło się chłodno i kiedy dotarłem do pierwszej wiaty byłem dość zmarznięty. Springer Mountain Shelter było moim celem na ten dzień i z przyjemnością skorzystałem z możliwości noclegu pod dachem piętrowej wiaty. Jak tylko skończyłem się ogarniać i schowałem worek z jedzeniem do specjalnej skrzyni której nie sforsują niedźwiedzie, spadł ulewny deszcz i grad. Pioruny waliły wkoło a ja zapadłem w sen...

We wtorek rano wykorzystałem chwilową przerwę w opadach żeby wrócić kilkaset metrów, pardon: jardów, i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie na początku szlaku.



26.03.2019 ruszyłem wreszcie za białymi znakami Szlaku Appalachów. Wędrówka upływała dobrze, ścieżka była na przemian kamienista albo dobrze wydeptana i często przecinała leśne drogi  oraz inny szlak: imienia Bentona McKay. Wkoło strumienie i rododendrony, bardzo nastrojowo.




Mijałem sporo innych hikerów, a tuż przed 14-tą dotarłem do Hawk Mountain Shelter gdzie dogoniłem grupkę z ostatniego noclegu. Zamierzaliśmy zatrzymać się właśnie tam, ale było tak wcześnie że postanowiliśmy ruszyć dalej.




Najpierw deszcz a potem dramatyczna zlewa która dopadła nas kwadrans przed Gooch Gap Shelter była chyba karą za zuchwałość. Mieliśmy za sobą dobre 15 mil marszu a musieliśmy rozbić namioty bo wiata była już pełna ludzi. Oszczędzę wam opisu tych zmagań, wierzcie mi jedynie że łatwo nie było ;-) Noc była najpierw mokra a potem zimna.


Rano guzdraliśmy się nieco i ruszyliśmy na szlak dopiero o 10:30. My to znaczy Szkot Thomas, Niemiec Christian i ja, znani na szlaku jako "Europeans". Pogoda była dobra a kolejne godziny podnosiły temperaturę i wspomnienie kiepskiej nocy bladło z każdą chwilą.






Widoki piękne, szlak kamienisty i wciągający, szum strumieni... Wspaniała nagroda po dwóch dniach deszczu. Rozbici w namiotach nieopodal Lance Creek zasypialiśmy wsłuchani w wycie kojotów.


Czwartek powitaliśmy wcześnie i ruszyliśmy na szlak już o 8 rano. Wspinaczka na Blood Mountain zapowiadała się ciężko ale była raczej długa niż stroma. Widoki na szczycie były wspaniałe, pogoda dopisała podobnie nastroje.







Zejście było strome i kamieniste ale całkiem niedaleko bo już na Neels Gap zadekowaliśmy się w domku sześcioosobową ekipą. Gorący prysznic, pranie i pizza zamówiona przez telefon - to było to czego potrzebowaliśmy po czterech dniach na szlaku.




Neels Gap to miejsce gdzie rezygnuje 20% wędrowców - to z pewnością żadne z nas :-)

Perspektywa


Najpierw kolej, a zaraz po niej samochody i samoloty zmniejszyły świat tak bardzo, że straciliśmy perspektywę właściwą dla przeciętnej wielkości ssaków. Podróż statkiem do Ameryki trwała w pierwszych dekadach europejskiej kolonizacji nawet dwa miesiące, a ja zobaczyłem wybrzeże Nowej Fundlandii po niecałych sześciu godzinach od opuszczenia Londynu. Wkrótce też zorientowałem się w niezwykłym zbiegu okoliczności jakim okazała się trasa mojego samolotu: przeleciałem 10 kilometrów ponad Mount Katahdin - celem mojej wyprawy. Myśl że teraz oddalam się od niej z prędkością 800 kilometrów na godzinę, po to by za kilka dni zacząć powolną pieszą wędrówkę z powrotem w to miejsce była absurdalna. Przecież, jeśli wszystko pójdzie dobrze to bliżej Katahdin będę dopiero za pięć miesięcy! Niepojęte.

Pensylwania przywitała mnie ulewnym deszczem, tego akurat mogłem się spodziewać :-)

Przygotowania



Jak przygotować się do kilkumiesięcznej wędrówki?

Po pierwsze: pomysł.
Szlak Appalachów znałem z nazwy ale był dla mnie kompletną abstrakcją dopóki relacji z jego przejścia nie zamieściła na swoim blogu Agnieszka Dziadek. Od tego czasu datuje się moja fascynacja amerykańskimi szlakami i stylem wędrowania dość odmiennym od tego który znamy u nas.

Po drugie: decyzja.
Postanowienie o poświęceniu połowy roku długiej wędrówce, poprzedziła zarówno chłodna analiza jak i czysto emocjonalne przeczucie że to ostatnia chwila by zrealizować swoje marzenie. Pamiętam te dni kiedy dojrzewałem do decyzji usuwając z głowy kolejne "niemożliwe" - to chyba już wtedy zaczęła się ta niezwykła przygoda.

Po trzecie: umiejętności.
Pięć lat temu byłem zasiedziałym przed komputerem kandydatem na inwalidę, niemal bez doświadczenia w outdoorze. Pod namiotem spędziłem może ze trzy noce i prawdę mówiąc wszystko to mocno mnie przerażało. Czułem jednak radość z przebywania w lesie i bardzo chciałem wędrować coraz dalej, z dzikimi biwakami, w poczuciu niezależności. Zamiast rzucić się od razu na głęboką wodę, powoli zwiększałem dystanse i trudności mozolnie budując siłę i wytrzymałość. Podobnie było z biwakami, wielodniowymi wypadami czy przyswajaniem technik opartych o minimalny zestaw sprzętu - małymi krokami dążyłem do miejsca w którym jestem dzisiaj.

Po czwarte: sprzęt.
Zgodnie z filozofią ultralight, im mniej sprzętu tym lepiej. Mniej kilogramów na plecach to więcej przyjemności z wędrówki, mniejsze ryzyko kontuzji oraz szybsze tempo, co na długim szlaku ograniczonym porami roku ma znaczenie. Chociaż do prawdziwego ultralightu mam jeszcze daleko, to dysponując zestawem o podstawowej wadze między 6 a 6,5 kilograma mogę spokojnie planować pięciodniowe odcinki pomiędzy miejscowościami, co jest absolutnie wystarczające na Szlaku Appalachów.

Po piąte: planowanie.
Logistyka w Appalachach jest jedną z najbardziej zaprzątających mnie spraw. Można dokładnie zaplanować tygodniową wędrówkę, nawet moje 15-to dniowe przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego było rozplanowane dzień po dniu, ale zaplanować 5 czy 6 miesięcy? Mówi się że thru-hike to nic innego jak sekwencja section hike'ów i tak właśnie będę robił: na bieżąco planował kolejne kilkudniowe etapy pomiędzy miejscami zaprowiantowania. Czyli z grubsza od sklepu do sklepu ;-)