Ice Gulch

dzień marszu: 120 , mila szlaku: 1529 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

Niecodzienne położenie ostatniego biwaku sprawiło że z naszych namiotów mogliśmy oglądać zarówno zachód jak i wschód słońca. Poniedziałkowe śniadanie jadłem więc wyczekując kiedy czerwona kula ognia ponownie rozświetli West Mountain. Niedługo potem wędrowaliśmy granią, co i raz wyglądając to na wschodnią to na zachodnią stronę góry po czym opadliśmy ostro w dół do asfaltu na przełęczy. Po drodze odhaczyliśmy kolejną setkę osiągając wynik 1400 mil na Szlaku. Niejako pokrzepieni ruszylismy w górę na Bear Mountain gdzie stoi kamienna wieża widokowa. Odpuściliśmy sobie schody na wieżę, zaliczylismy natomiast schody w dół: kilkaset kamiennych stopni prowadziło do Hessian Lake gdzie szlak odwiedza spore miejsce piknikowe, basen oraz mini zoo. Nieco zniechęceni nadmiarem otaczającej nas infrastruktury niezwłocznie przeszliśmy most nad rzeką Hudson i zaczęliśmy ostre podejście z najniżej położonego miejsca na całym Szlaku Appalachów. Po niemal godzinie zatrzymaliśmy się na przydługi lunch po którym czekała nas kolejna wspinaczka. Gorące popołudnie nie ułatwiało zadania, mozolnie pokonywaliśmy kolejne wzniesienia i obniżenia którymi wiodła nas ścieżka. Wreszcie osiągnęliśmy główny cel wędrówki tego dnia: stację benzynową na której zaopatrzyliśmy się w jedzenie na następne trzy dni. Zanim wyruszyliśmy w dalszą drogę spędziliśmy sporo czasu na rozmowach z innymi hikerami, kiedy więc dotarliśmy do położonego milę dalej miejsca biwakowego na terenie klasztoru Franciszkanów była już 17-ta. Skorzystaliśmy z oferowanego za darmo zimnego prysznica oraz gniazdek z prądem po czym zdecydowaliśmy o pozostaniu w tym miejscu na noc. Rozstawiliśmy namioty, a po obiedzie tradycyjnie powiesiliśmy worki na drzewach po czym ułożyliśmy się do snu.

























Krótszy niż zakładany dystans pokonany w poniedziałek skłonił nas do wcześniejszego wymarszu we wtorek. O szóstej trzydzieści byliśmy już na szlaku trzymając równe, szybkie tempo kiedy ścieżka biegła to w górę to w dół kolejnych wzniesień. Wspinaliśmy się po skalnych stopniach by po paru minutach schodzić stromo w dół do kolejnego obniżenia w którym lęgną się komary,  znowu podchodziliśmy, szliśmy chwilę grzbietem, schodziliśmy i tak w kółko. Tuż przed południem zjedliśmy wczesny lunch nad potokiem Canopus Creek, a właściwie tym co z niego zostało. Słyszałem, że to najgorętsze lato w najnowszej historii wschodniego wybrzeża, potoki ledwo ciurkają, wiele strumieni po prostu nie istnieje a źródła są suche. Dalsza droga wiodła śladem dawnej górniczej kolejki aż nad jezioro Canopus Lake które okrążyliśmy wąską ścieżką trawersujacą strome zbocze wznoszące się z wody. Ostatecznie, po stromym podejściu, znaleźliśmy się na skale oferującej piękny widok na jezioro. Słońce paliło niemiłosiernie i nasze zapasy wody szybko się kurczyły, trafiliśmy na szczęście na kolejny water cache z którego skwapliwie skorzystaliśmy. Kilkanaście dużych butli pozostawionych przez dobrą duszę uratowało nas na ostatnim tego dnia odcinku. Wkroczyliśmy w przestronny, otwarty las, niemal pozbawiony zielonego runa, za to najeżony wysokimi skałami. Ścieżka opadła stromo w dół nad potok i chwilę później rozstawiliśmy namioty nieopodal RPH Shelter.

























Ranek był pochmurny i bardzo duszny, wystartowaliśmy przed siódmą i po przejściu pod autostradą zaczęliśmy wspinaczkę. Po dłuższej chwili ścieżka przeszła na trawers którym wędrowaliśmy bombardowani hałasem zatłoczonej drogi. Kiedy wreszcie oddaliliśmy się wystarczająco żeby znów słyszeć ptaki w koronach drzew, dobiegł nas odgłos kolejnej autostrady przed nami. Kiedy nad nią przeszliśmy trafiliśmy na kolejny water cache - stan New York zadziwia, nie spodziewaliśmy się żadnej Trail Magic w tej okolicy a dostajemy tę najbardziej potrzebną! Niedługo później przysiedliśmy na kamieniach tuż obok ścieżki i zjedliśmy lunch. Marsz wznowiliśmy pokrzepieni i nie minęło zbyt dużo czasu kiedy nadarzyła się okazja kąpieli w jeziorze. Widząc przesiekę w lesie w ułamku sekundy zdecydowaliśmy się zboczyć ze szlaku. Znacząco odświeżeni nie wiedzieliśmy jeszcze że Nuclear Lake gościło niegdyś placówkę badawczą odpowiedzialną za radioaktywny wyciek w 1972 roku. Cóż... Biwak tego dnia wypadł nam w lesie za świeżo skoszoną łąką. Przy obiedzie poganiał nas lekko kropiący deszcz który ostatecznie przeistoczył się w burzę z błyskawicami. Leżeliśmy już wtedy w namiotach, gotowi do snu, nieśmiało licząc na to że deszcz ochłodzi rozgrzane powietrze.



















Czwartek przyniósł niewielkie ochłodzenie oraz nowe komary. Natychmiast po śniadaniu pognaliśmy ścieżką aby uciec jak najdalej od kąsającej hordy. Szlak wiódł w dół do rozległego trzcinowiska które przecinała drewniana kładka prowadząc nas prosto do malutkiej stacji kolejowej o bardzo odpowiedniej nazwie Appalachian Trail. W dwie godziny można się stąd dostać do New York City! Przeszliśmy pastwisko i zaczęliśmy długie podejście które w końcu wyprowadziło nas w ciemny ale przestronny las. Tutaj dopadł nas zapowiadany w prognozie deszcz, postanowiliśmy więc skorzystać z pobliskiego Wiley Shelter aby zjeść wczesny lunch pod dachem. Kiedy tam dotarliśmy, obecna na miejscu ridgerunnerka poinformowała nas o człowieku imieniem Jack który niecałe dwie mile dalej czeka na thru-hikerów z gorącą Trail Magic. Decyzja o przełożeniu lunchu była oczywista, wizja hamburgerów i hot-dogów napędzała nas w strugach deszczu. Dość niespodziewanie trafiliśmy na granicę stanów i znaleźliśmy się w Connecticut a wkrótce potem daliśmy się ugościć Jackowi którego syn przeszedł cały szlak dwa lata temu. Posileni i napojeni kawą kontynuowaliśmy wędrówkę ścieżką która zaprowadziła nas w dół do Ten Mile River a krótko potem nad większą od niej Housatonic River. Deszcz ustał, szlak prowadził wzdłuż rzeki która z początku szeroko rozlana zwężała się i zmieniała charakter na bardziej rwący, z bystrzami przez które przewalały się całe masy wody. Po krótkim spacerze nieuczęszczaną drogą zaczęliśmy mozolne podejście na południowy wierzchołek Schaghticoke Mountain następnie zeszliśmy nieco w dół aby znów podejść w górę. Teren był skalisty, stopnie wysokie a do tego ponownie się rozpadało, wędrowaliśmy więc powoli. Kiedy wreszcie dotarliśmy do asfaltu na przełęczy była niemal dwudziesta, na szczęście nie czekaliśmy długo aż właścicielka pobliskiego hostelu zabierze nas do siebie samochodem. Po drodze złapaliśmy jeszcze szybko pizzę i hamburgery z restauracji w miasteczku Kent i pojechaliśmy na kwaterę.


























W piątek rano wypiliśmy kawę na tarasie wpatrzeni w przepiękną rzekę po czym Karen zabrała nas do Kent gdzie zrobiliśmy zakupy na kolejne dni wędrówki. Na parkingu przed sklepem dowiedzieliśmy się o nadchodzącej rekordowej fali upałów jakich okolica nie widziała od ładnych paru lat. Kiepski system pocztowy oraz jeszcze gorszy poziom usług kurierskich sprawiły że oczekiwane przez nas paczki były opóźnione lub zaginęły, zanim więc wyprostowaliśmy wszystkie sprawy była niemal czternasta. W międzyczasie niebo zrobiło się niebieskie i kiedy wracaliśmy na szlak smażyliśmy się na asfaltowej patelni. Nowa Anglia to niestety nie Południe gdzie ludzie chętnie zabierają autostopowiczów podreptaliśmy więc z buta. Minęliśmy prywatną szkołę gdzie czesne wynosi 55 tysięcy dolarów rocznie, dom jej dyrektora, boisko do hokeja na trawie po czym weszliśmy na łąkę i po chwili zaczęliśmy strome podejście. Upał był nieznośny ale ścieżka wkrótce się wyprostowała i wiodła to w górę to w dół na grzbiecie góry. Po kilku milach szlak opadał wielkimi kamiennymi stopniami do leśnej drogi a ta wiodła nad rzekę. Podążaliśmy wzdłuż niej przez następne dwie godziny podziwiając krajobraz i ptaki. Szlak w końcu wyszedł na łąkę skąd widać było ruiny starej budowli, ponownie zagłębił się w las i doprowadził nas do źródła z którego nabraliśmy zapas wody na kolejny suchy biwak. Podejście na Silver Hill byli może i strome ale niezbyt długie wkrótce więc rozbiliśmy namioty na dobrze przygotowanym terenie. Do dyspozycji mieliśmy drewniany pawilon, stolik piknikowy, skrzynię na jedzenie, latrynę i huśtawkę :-) Było już dość późno więc szybko zjedliśmy i poszliśmy spać.





























W sobotni poranek próbowaliśmy wstać wcześniej aby nieco wyprzedzić spodziewany upał. Szybkie śniadanie i start o siódmej na niewiele się jednak zdały: już po kwadransie musiałem schować aparat i telefon do wodoszczelnych strunówek bo wszystko nasiąkało lejącym się ze mnie potem. Jeszcze nigdy w życiu nie było mi tak gorąco chociaż termometr wskazywał jedynie 35 stopni Celsjusza. Wszystkiemu  winna potworna wilgotność, powietrze zdawało się falować ledwie widoczną mgiełką. Droga wiodła to w górę to w dół zmuszając do uważnego stawiania kroków, szczególnie na bardziej stromych fragmentach gdy wspinaliśmy się po wysokich skalnych stopniach, lub na grzbietowych partiach gdzie obserwowaliśmy ciekawe zjawisko pocenia się skał. Wiele kamieni lśniło wilgocią która jak mniemam została z nich uwolniona pod wpływem upału. Żadne zwierzę poza muchami, nie pojawiło się tego dnia na szlaku a napotykani hikerzy byli równie przemoczeni jak my. Lunch zjedliśmy nasłuchując dość szczególnych odgłosów cywilizacji: wyścigi samochodowe na pobliskim torze przyciągnęły tłumy i były z pewnością nie lada atrakcją ale nas raczej irytowały. Nabraliśmy wody z pobliskiego źródła i niedługo potem wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Po dłuższym marszu kolejnymi asfaltowymi drogami przekroczyliśmy rzekę Housatonic i zobaczyliśmy dolną sekcję wodospadu Great Falls. Kąpiel była oczywiście obowiązkowa a miejsce wyśmienite, to był chyba najbardziej intensywny strumień wody pod którym kiedykolwiek stałem. Ochłodzeni, ruszyliśmy w dalszą drogę aby niecałe dwie godziny później urządzić biwak kawałek za Limestone Spring Shelter. Wspaniały widok na szeroką dolinę i czekające nas następnego dnia wierzchołki był piękną nagrodą za ten długi i gorący dzień. Obiad zjedliśmy w gorących namiotach chroniąc się przed hordami komarów,  jedzenie wieszaliśmy niemal po ciemku i położyliśmy się spać. Nim zdążyłem zasnąć usłyszałem z oddali przetaczające się po niebie grzmoty, zerwał się gwałtowny wiatr a na koniec z doliny nadszedł deszcz. Powietrze nieco się ochłodziło i zapadłem wreszcie w sen.



Rano było tylko nieco chłodniej, za to komary były jeszcze bardziej zawzięte. Po niecałej godzinie marszu osiągnęliśmy kolejną setkę, to już 1500 mil! Podążając asfaltem minęliśmy kilka domów i trafiliśmy na Trail Magic. Miłe małżeństwo planuje swój thru-hike i powoli wczuwa się w klimat :-) Połknęliśmy kilka ciastek, popiliśmy colą i wystartowalismy na ostre podejście prowadzące do Lions Head, skały z której podziwialiśmy widoki niedawno przebytych górskich grzbietów. Było już niemal tak samo gorąco jak poprzedniego dnia, tylko wiatr na szczycie ratował sytuację. Lunch zjedliśmy nad strumieniem Brassy Brook i zaczęliśmy wspinaczkę na Bear Mountain. Szlak prowadzil odsłoniętymi skałami wśród karłowatych sosen i dębów. Na samym szczycie trafiliśmy na niecodzienną Trail Magic: owoce i lemoniada oferowane przez miejscowy klub ateistów. Zejście było piekielnie strome, wymagało użycia rąk i uważnego rozpoznania właściwej drogi ale nagrodą był wspaniały, porośnięty wielkimi choinami wąwóz Sages Ravine. Panujące tu ciemności sprawiają że kąpiel w biegnącym dnem potoku była bardzo orzeźwiająca, a ułatwiły ją głębokie, podłużne spiętrzenia. Wykąpani przekroczyliśmy granicę stanu Massachusetts i ruszyliśmy na kolejny wierzchołek, tym razem Mt Race. Białe znaki prowadziły nas skalnymi płytami po wschodniej krawędzi masywu po czym wciągały w labirynt niskiego lasu i kolejnymi wielkimi skałami na niewyróżniający się szczyt. Po miejscami stromym zejściu do przełęczy stanęliśmy przed południową ścianą Mt Everett. Nowa Anglia pokazała nam tutaj swoje pazury: podejście było jedną, nagą skałą a za punkty oparcia służyły poprzeczne i podłużne spękania. Nieliczne sztuczne stopnie zostały zainstalowane tam gdzie wyślizgany kamień nie dawał już żadnych szans na bezpieczne pokonanie tej drogi. Umęczyliśmy się nielicho ale wkrótce staliśmy na szczycie z którego nie było zbyt wiele widać. Szlak po północnej stronie był już dużo łatwiejszy i nie minęła godzina jak rozbiliśmy biwak przy Glen Brook Shelter. Po czterech godzinach snu poprzedniej nocy i upalnym dniu siłą woli zjadłem obiad, wrzuciłem pozostałe żarcie do metalowej skrzyni i natychmiast zasnąłem.





































Nowy tydzień zaczęliśmy schodząc w dól do Mt Buschnell którą długo podążaliśmy po długich, skalnych odsłonięciach, te formacje zdają się typowe dla tej części Szlaku. Po dobrej godzinie zaczęliśmy bardzo strome zejście zygzakami po skalnych stopniach aż wreszcie byliśmy w dolinie. Niedługo potem wyszliśmy na pola aby po chwili wejść znowu do lasu. Kiedy mijaliśmy dużą grupę day-hikerów zaczęło padać co jeszcze bardziej rozsierdziło wszechobecne komary. Niemal biegliśmy po kolejnych drewnianych kładkach poprzerzucanych nad błotnistymi zagłębieniami aż dotarliśmy do podmokłej łąki nad mulistym strumieniem a na końcu do drogi. Tutaj odsapnęliśmy chwilę, zjedliśmy po batonie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie minęło dużo czasu aż trafiliśmy na wspaniałą Trail Magic: przemili ludzie nakarmili nas do syta hamburgerami i hot-dogami, zawieźli do pobliskiego Great Barrington na zakupy a w międzyczasie naładowali nasze powerbanki. Biorąc pod uwagę że wszystko to mieliśmy w planach na ten dzień a dzięki Jimowi oszczędziliśmy czas i pieniądze, na Szlak wracaliśmy w dobrych nastrojach. Pozytywne nastawienie bardzo się przydało bo kolejne godziny upływały nam na marszu w ulewnym deszczu. Płaski odcinek kukurudzianych pól i łąk wzdłuż Housatonic River wkrótce się skończył i po dłuższym podejściu wędrowaliśmy mokrymi skałami w górę i w dół grzbietu. Była niemal osiemnasta kiedy wreszcie dotarliśmy do Tom Leonard Shelter gdzie mimo deszczu rozbiliśmy namioty. Kolację zjedliśmy chowając się przed wodą i komarami, skorzystaliśmy z zainstalowanego na miejscu schowka na prowiant i wskoczyliśmy do śpiworów.