Damascus

dzień marszu: 44 , mila szlaku: 470 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

W sobotę wróciliśmy na szlak dość późno, podrzuceni przez Janet - najsłynniejszą Trail Angel na AT. Dzień był słoneczny ale na szczęście nie było zbyt gorąco bo podejście z plecakami pełnymi jedzenia było długie i męczące. Lunch urządziliśmy w kępie rododendronów żeby osłonić się nieco od słońca na słabo zadrzewionej grani.







Po południu dotarliśmy na trawiasty wierzchołek Beauty Spot gdzie czekała na nas Trail Magic serwowana przez żonę jednej z hikerek. Posileni kanapkami i ciasteczkami ruszyliśmy na ostatnie dwie mile i ostatecznie rozłożyliśmy się obozem nieopodal źródła i leśnej drogi która prowadziła na pobliski szczyt. Wieczór spędziliśmy przy ognisku w towarzystwie Gizmo, sympatycznego gościa na weekendowym wypadzie.



Następny dzień zaczął się podejściem na Unaka Mountain gdzie w gęstym świerkowym lesie ujrzeliśmy świątecznie przystrojone drzewko zadedykowane zmarłemu chłopcu. Różnego rodzaju miejsca pamięci, głównie tabliczki, zdarzają się od czasu do czasu na szlaku ale z reguły poświęcone są ludziom związanym ze służbą leśną lub organizacją opiekującą się AT.





Początkowo pochmurna pogoda zaczęła się poprawiać i po południu wędrowaliśmy już w pięknym słońcu, ciesząc oczy mijanymi widokami. Pippi i Ty znaleźli tak piękne miejsce na biwak że ani chwili nie zastanawialiśmy się czy iść do pobliskiego Clyde Smith Shelter. Źródło wody wymagało odrobiny cierpliwości ale poza tym było wspaniale.




W poniedziałek wyruszyliśmy na najciekawszy do tej pory odcinek szlaku. Po godzinnym zejściu wśród dobrze znanych widoków, rozpoczęliśmy długie podejście na Roan High Knob. Jasny, liściasty las z zielonym podszytem powoli zmieniał się, skalistą grań porastało coraz więcej świerków aż w końcu las składał się tylko z nich a żywiczny i słodki zapach unosił się wszędzie wkoło i wypełniał nasze nosy i płuca. Nigdy jeszcze nie czułem tak intensywnej woni lasu jak w ten dzień.









Na szczycie zjedliśmy lunch siedząc na łące którą zajmował kiedyś luksusowy hotel. Droga w dół była długa, kamienista i jeszcze bardziej wonna niż wcześniej. Po przejściu drewnianymi kładkami bagnistego odcinka najbliżej przełęczy, wyszliśmy na odsłonięte zbocza Round Bald i Jane Bald skąd ruszyliśmy w dłużącą się drogę do Overmountain Shelter. Na miejsce dotarliśmy późno i czym prędzej rozbiliśmy namioty. Wieczór był wietrzny a my, padnięci po całym dniu wędrówki w ostrym słońcu, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.











Rano poświęciłem chwilę na obejrzenie sheltera przy którym biwakowaliśmy. Ta najsłynniejsza na Szlaku Appalachów "wiata" to w istocie zaadoptowana stodoła zdolna pomieścić co najmniej dwadzieścia osób. Wizyta na piętrze wiązała się jednak z poczuciem chybotania: uważałabym wyprawiając tu imprezę... Wędrówkę rozpoczęliśmy wyjątkowo późno, bo koło jedenastej. Musieliśmy się nieco zregenerować, a ja dodatkowo zająłem się zszywaniem rozdartego na pół buta. Po godzinie marszu naszym oczom ukazał się widok przypominający polskie lub ukraińskie połoniny. Strome, niemal pozbawione typowych dla Ameryki zygzaków, podejście na Hump Mountain oraz ścieżka kontynuująca trawiastym grzbietem tylko pogłębiały uczucie deja vu.







W połowie bardzo długiego zejścia dotarliśmy do Doll Flats gdzie pożegnaliśmy po raz ostatni Północną Karolinę i zjedliśmy lunch siedząc na wielkim, płaskim głazie. Pogoda dopisywała, chociaż dokuczała nam duża wilgotność, która tylko się wzmogła kiedy wędrując wzdłuż potoku doszliśmy do drogi numer 19E. Dwie mile podejścia głębokim wąwozem, piękną doliną, płaską drogą a następnie wyjście ponad las na biwak na szczycie trawiastego grzbietu wyczerpały nasze siły na ten dzień. Na szczęście miejsce gdzie się zatrzymaliśmy pozwoliło nam obserwować zarówno zachód i wschód słońca więc byliśmy zadowoleni. Dzień zakończyły tradycyjne czynności: posiłek, wieszanie jedzenia i wreszcie sen.










Środa zaczęła się jak każdy inny dzień ale mnogość czekających nas atrakcji była niesamowita. Najpierw przekroczyliśmy czterechsetną milę. To zawsze jest okazją do rozmyślań i dyskusji o szlaku, o tempie marszu, o planach na najbliższe tygodnie. Jakąś godzinę później dotarliśmy do Jones Falls - bardzo wysokiego wodospadu w którym mogliśmy wreszcie przywrócić nasze ciała do stanu względnej higieny. Woda była lodowata ale piekące słońce szybko wysuszyło nas i ubrania które przepłukaliśmy w pędzącym nurcie. Niecałą milę dalej czekała nas kolejna wodna niespodzianka - Elk River. Nie oparliśmy się pokusie i wkrótce siedzieliśmy w wartko płynącej wodzie pozwalając się czasem nieść prądom i ciesząc tą piękną chwilą.






Dolina rzeki była przepiękna, trawiasta łąka na lewym brzegu zachęcała do biwaku ale my mieliśmy przed sobą jeszcze spory kawałek. Wygodna ścieżka prowadziła nas łagodnie to w górę to w dół tunelami rododendronów, kładki pozwalały łatwo pokonywać kolejne strumienie a i kaskady wodne pojawiały się co jakiś czas na szlaku. Lunch zjedliśmy nad jednym z potoków i wędrowaliśmy niemal do samego zachodu słońca żeby zabiwakować milę za Moreland Gap Shelter, na ładnej polance w pobliżu źródła.







Na kolejny dzień mieliśmy zaplanowaną wizytę w Hampton w celu uzupełnienia prowiantu i naładowania power banków. Krótki, ośmiomilowy odcinek okazał się bardzo malowniczy, każdy kolejny dzień zaskakuje nas różnorodnością krajobrazu. Szlak prowadził w dolinę rzeki Laurel Fork gdzie strome urwiska otaczają pędzącą wodę. Stroma ścieżka wiedzie ku wielkiemu wodospadowi Laurel Falls a następnie brzegiem, przyklejona do skalnej ściany pokonuje kolejne zakręty. 

















Tuż przed wyjściem do miasta dopadła nas spodziewana ulewa, drugą udało nam się przeczekać już w sklepie. Kilka godzin spędzonych w McDonald's przy stacji benzynowej pozwoliło nam uzupełnić energię i ruszyliśmy z powrotem w las, by rozłożyć się obozem nad samą rzeką na krótkim szlaku łączącym miasteczko z Appalachian Trail. Wieczór spędziliśmy w dobrych nastrojach, dywagując jak bardzo zmokniemy w następnych dniach.



Kiedy zwijaliśmy obóz, zagadnął nas ruszający na szlak day hiker (czyli ktoś na jednodniowej przechadzce) i po chwili zaserwował nam Trail Magic! Kupione w McDonald's słodkie bułki wypełnione jajkami i bekonem oraz Cherry Coke były świetnym uzupełnieniem naszego śniadania i dały nam energię na pokonanie stromego szczytu Pond Mountain. Po zejściu z tej góry trafiliśmy nad Watauga Lake, sztuczny zbiornik w którym wzięliśmy kąpiel a następnie, w towarzystwie dzikich gęsi, zjedliśmy lunch.







Gdy wreszcie ruszyliśmy na szlak nadeszła nieunikniona ulewa i zaporę nad jeziorem pokonaliśmy w strugach deszczu. Prognoza pogody nie sprawdzała się jednak w tych dniach i po zaledwie godzinie i osiągnięciu grani Iron Mountains, znów wędrowaliśmy w słońcu, susząc to co zdążyło przemoknąć. Na noc zatrzymaliśmy się w pobliżu Vandeventer Shelter, na ścieżce prowadzącej do źródła wody. Czynności obozowe kończyliśmy już po zmroku, w deszczu który nadszedł akurat na porę gotowania.






W sobotni ranek deszcz powoli ustawał a my zbieraliśmy się w dalszą drogę. Grań na którą musieliśmy się z powrotem wdrapać była granicą dwóch światów: słonecznego po lewej i mglistego po prawej. W zmiennych warunkach ale bezdeszczowo pokonaliśmy drogę do najbliższego sheltera gdzie zjedliśmy lunch i korzystając z zasięgu zorganizowaliśmy sobie noclegi w Damascus.





Zlewa która przyszła wkrótce po ruszeniu w dalszą drogę, przekształciła się w burzę z piorunami akurat kiedy byliśmy na otwartej przestrzeni zielonych pastwisk. Na szczęście obyło się bez tragedii i kiedy rozbijaliśmy sie milę przed Double Springs Shelter opady powoli ustawały. Tego wieczoru dołączył do nas Kiddy który ostatecznie nadał mi trail name czyli pseudonim którym teraz posługuję się na szlaku. Ponieważ uznał niektóre moje wynurzenia za poetyckie, nazwał mnie Shakespeare.




Niedziela powitała nas deszczem w którym trzeba było się zebrać i maszerować przez kilka godzin. Gdy wreszcie usiedliśmy w starym, malutkim shelterze na lunch, byliśmy mokrzy i zziębnięci. Takie dni najlepiej spędzać w ruchu więc szybko wróciliśmy na błotnistą ścieżkę z planem dotarcia tak blisko miasteczka jak to możliwe, aby następnego dnia mieć dużo czasu na zakupy i odpoczynek. 





Ostatecznie, kiedy znaleźliśmy dobre miejsce na biwak, wykorzystaliśmy krótką przerwę w opadach by rozbić namioty i zalegliśmy w naszych schronieniach. Krótko po obiedzie poszliśmy spać wyczerpani ale i podekscytowani myślą o dniu zero we wtorek.




Ranek był chłodny ale słoneczny, nastroje dopisywały, szybko zjedliśmy resztki prowiantu i niemal pobiegliśmy w kierunku Damascus. Tuż przed miastem pożegnaliśmy stan Tennessee i znaleźliśmy się w Virginii, w której będziemy pewnie przez najbliższy miesiąc bo mamy tu do zrobienia 540 mil, czyli 70 mil więcej niż przeszliśmy do tej pory. Niedługo po zrobieniu pamiątkowej fotki dotarliśmy do Damascus gdzie zainstalowaliśmy się w wynajętej szopie... Tak, warunki które oferują miejscowe hostele bywają dość surowe :-)












Poniedziałek i wtorek przeznaczamy na zakupy, drobne naprawy, odpoczynek i obżarstwo. No i na nadgonienie zaległości na blogu za które serdecznie Was przepraszam. Życie na szlaku jest proste ale szalenie absorbujące.

W środę rano ruszamy z powrotem na Szlak a do pięknego Damascus wrócimy autostopem 17-tego Maja na tzw. Trail Days. Będzie się działo! 

5 komentarzy:

  1. Shakespeare - doskonaly trail name nie mogles dostac lepszego :-) Cudownie, zielen, azalie, Virginia. A u mnie co - pustynia. Tylko tej awersji do tych przewspanialych shelterow pojac nie moge. PCT pozdrawia AT!

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowita przygoda, a i czyta się wyśmienicie :-). Nic nie wspominasz o pęcherzach, czy innych przypadłościach, czy to oznacza na tym polu wszystko ok? Ciekawi mnie jakie buty wybrałeś, po fotkach nie potrafię tego rozpoznać. Powodzenia w dalszej drodze!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wczoraj przebiłem pierwszy pęcherz. Pojawił się po wskoczeniu w nowe buty i wkładki więc nie martwię się tym zbytnio. Używam butów La Sportiva Ultra Raptor. Poprzednia para wytrzymała 1800 kilometrów więc jestem do nich całkowicie przekonany.

      Usuń
    2. Dzięki za info. Oby ten pęcherz pozostał pierwszym i ostatnim :-)

      Usuń
  3. mnie też dziwi omijanie wiat :) A czyta się rzeczywiście świetnie, zajrzałam (bo ktoś wspomniał o tym blogu u Agnieszki) i wsiąkłam :) Zdjęcia też piękne. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń