Pine Grove

dzień marszu: 98 , mila szlaku: 1193 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

W czwartek wróciliśmy na szlak około 10-tej i wznowiliśmy wędrówkę przez rolniczy krajobraz Pensylwanii. Po około godzinie przekroczyliśmy rzekę Conodoguinet Creek i zanurzyliśmy się w podmokły las. Teren wznosił się powoli aż dotarliśmy do podnóży kolejnego pasma gór gdzie zjedliśmy lunch i uzupelnilismy zapasy wody. Wspinaczka nie była długa, mieliśmy też widok z grani na dolinę którą właśnie przeszliśmy. Szlak opadł w kolejną dolinę po czym ponownie wspiął się i wyprowadził na łąki gdzie smażyliśmy się w piekącym słońcu. Wreszcie weszliśmy z powrotem do lasu i po nabraniu wody zaczęliśmy ostatnie podejście tego dnia. Nie było ono długie, było za to bardzo kamieniste, podobnie jak dalszy szlak wiodący grzbietem. Na nocleg zatrzymaliśmy się przy Cove Mountain Shelter gdzie już czekał na nas Ty który od Harpers Ferry tak nas gonił że nas przegonił.












Następnego dnia czekało nas krótkie ale strome zejście do Duncannon gdzie zrobiliśmy szybkie zakupy, zjedliśmy wczesny lunch i podążyliśmy szlakiem który prowadził nas przez miasto. Było niesłychanie gorąco, słońce i nagrzany asfalt wyciskały z nas ostatnie poty. Przekroczyliśmy most nad wielką rzeką Sasquehana i zaczęliśmy wspinaczkę na grzbiet długiego pasma Peters Mountain. Ścieżka była bardzo kamienista i niewygodna a tempo wędrówki powolne więc kiedy wreszcie dotarliśmy do Peters Mtn Shelter słońce znikało już za horyzontem. Kolację zjedliśmy w dusznych, gęstniejących ciemnościach, pożerani przez komary i małe czarne muszki.













Noc była gorąca, niewiele chłodniejsza od poprzedzającego ją dnia. Rano zebraliśmy się do dalszego marszu i podążyliśmy tym samym grzbietem aż szlak opadł w dolinę potoku Clark Creek. Dzień był upalny i nie mogliśmy oprzeć się pokusie odświeżającej kąpieli w rzece. Krótko po wznowieniu marszu usłyszeliśmy pierwsze odgłosy nadchodzącej burzy przyspieszyliśmy więc lunch i ulewa dopadła nas kiedy byliśmy już z powrotem na szlaku. Zrobiło się ciemno, w plecy uderzył nas zimny wiatr, wreszcie nadeszła ściana wody i gradu. Grzmoty przewalały się po niebie, szlak zrobił się śliski, zaczęliśmy nawet nieco marznąć. Burza skończyła się po jakiejś pół godzinie, w międzyczasie ścieżka zamieniła się w miks kamieni, korzeni i błota sprawiając że na  biwak dotarliśmy unurzani w czarnej mazi. Pasowało to nawet do miejsca które okazało się dawną kopalnianą hałdą. Udało nam się przygotować schronienia zanim niebo ponownie przesłoniła wielka czarna chmura zwiastując kolejną ulewę. Deszcz okazał się umiarkowany, ale obiad zjedliśmy w łóżkach po czym powiesiliśmy worki z jedzeniem i poszliśmy spać.











W niedzielę rano zjedliśmy śniadanie i kontynuowaliśmy wędrówkę. Szlak prowadził przez dawną górniczą osadę po czym opuszczał się z kolejowego nasypu w las gdzie czekała nas niespodzianka: ścieżka była kompletnie zalana wodą. Wielka bobrowa tama powstrzymała strumień tworząc ogromne rozlewisko, które postanowiliśmy pokonać brodząc na szczycie żeremia. Plan okazał się dobry i po kwadransie byliśmy z powrotem na suchym lądzie. Dalsza droga prowadziła przez kolejny grzbiet, wymagała pokonania małego potoku aż wyprowadziła nas na przełęcz Swatara Gap gdzie po przekroczeniu zabytkowego mostu trafiliśmy na Trail Magic. Thru-hikerzy z 2017 roku nakarmili nas kanapkami, owocami i słodyczami i pokrzepili dobrym słowem. Wspięliśmy się następnie na kolejny potwornie kamienisty grzbiet którym wędrowaliśmy powoli i z przerwami aż do szóstej po południu kiedy na drodze PA 645 złapaliśmy stopa do Pine Grove gdzie postanowiliśmy zrobić sobie dzień odpoczynku.


























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz