Franconia

dzień marszu: 138 , mila szlaku: 1819 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

W piątek, zaraz po pysznym i obfitym śniadaniu, Trail Angel Tom podwiózł nas na szlak. Ostre podejście stromym wąwozem było niezłą rozgrzewką po dniu lenistwa i wkrótce mknęliśmy szlakiem połykając kolejne mile. Było ciepło i słonecznie ale nie upalnie, idealna pogoda do wędrówki. Po czterech milach odsapnęliśmy przy turystycznych lodówkach z gazowanymi napojami (Trail Magic!) a niedługo potem wznosiliśmy się wraz ze ścieżką ponad głęboką doliną potoku Sargent Brook. Minęliśmy ciekawy, murowany Shelter i zaczęliśmy podejście na Killington Peak, drugi najwyższy szczyt stanu Vermont. Ścieżka, z początku łagodna, robiła się coraz bardziej stroma i wymagająca uwagi aż wreszcie przeszła na trawers gdzie korzenie i ostre kamienie spowolniły nas znacząco. Po kolejnym stromym odcinku szlak ostatecznie wypłaszczył się a my skorzystaliśmy z pierwszego wygodnego miejsca aby zjeść szybki lunch. Na szczyt Killington Peak dostaliśmy się piekielnie stromym, skalnym szlakiem przepuszczając schodzących z góry sapiących i zgrzytajacych zębami hikerów. Widoki były wspaniałą nagrodą za trud, gdzie nie spojrzeć góry! Oczywiście nie bylibyśmy w Ameryce gdyby na szczyt nie było prostszej drogi: wody nabraliśmy w restauracji do której kolejka linowa dowoziła kolejne grupy weselnych gości :) Zejście ze szczytu było upiorne ale krok za krokiem zbliżaliśmy się do wypłaszczenia gdzie szlak z powrotem zamieniał się w ścieżkę. Dwie godziny później dotarliśmy do 1700-nej mili Szlaku a niedługo później rozstawiliśmy namioty przy Churchill Scott Shelter. Nabraliśmy wody z pobliskiego źródła, przygotowaliśmy linki do powieszenia jedzenia i zabraliśmy się za obiad. Niestety komary nie pozwoliły nam cieszyć się ciepłym popołudniem i ponownie zmuszeni byliśmy posilić się w namiotach.
































Następnego ranka kontynuowaliśmy zejście z masywu Killington Peak aby po godzinie dotrzeć do drogi US 4. Niedługo potem stanęliśmy na rozdrożu gdzie Long Trail prowadzi na północ a my skręciliśmy na wschód. Kierunek: New Hampshire! Przeszliśmy przez niewysokie wzgórze, miejski park i trafiliśmy nad Kent Pond. Tutaj zrobiło się bardzo nieprzyjemnie, chmara komarów obsiadła mnie i bezlitośnie kąsała, podczas gdy ani Ty ani nikt z mijanych day hikerów nie miał tego problemu. Kiedy pół godziny później mijaliśmy wysoki wodospad Thundering Falls miałem lekko licząc dwadzieścia nowych ugryzień i ciężko przeklinałem swoją rzadką grupę krwi. Pokonaliśmy niespodziewanie strome podejście na Quimby Mountain i maszerowaliśmy grzbietem aby po kwadransie zalec na lunch pod drzewem. Pokrzepieni ruszyliśmy w dalszą drogę aby po niedługim czasie zacząć strome zejście do potoku Stony Brook gdzie nabraliśmy wody. Zachowywaliśmy wzmożoną czujność bo w ostatnich dniach nieostrożni hikerzy tracili tu jedzenie na rzecz bezczelnego misia, napotkaliśmy jednak tylko wędrowców maszerujących z północy. Po krótkiej rozmowie zrobiliśmy szybkie podejście na grzbiet gdzie ścieżka wiodła nas to w górę to w dół aż wreszcie osiągnęliśmy zaplanowany biwak nad strumieniem zaraz za żwirową Chateauguay Road. Od komarów było gęsto ale nie były tak zawzięte jak te poranne nad jeziorem, sprawnie rozbiliśmy obóz, powiesiliśmy linki na drzewach i zabraliśmy się za obiad. Dwa gadające do siebie namioty niezmiennie rozśmieszały kolejnych mijających nasz biwak hikerów udających się do odległego o niemal trzy mile wyjątkowego sheltera z tarasem widokowym na dachu. Szczęśliwi że udało nam się uniknąć tłumów zabezpieczyliśmy jedzenie i poszliśmy spać.



















W nocy spadł drobny deszcz i nieco się ochłodziło co kojąco wpłynęło na aktywność komarów. Zjedliśmy śniadanie i zebraliśmy się do dalszej drogi. Po rozgrzewającym podejściu maszerowaliśmy grzbietem i po godzinie odbiliśmy ze szlaku aby zobaczyć The Lookout. Shelter, będący w istocie drewnianym domem z kominkiem, leży na prywatnej ziemi a znajdujący się na dachu tarasik wystaje ponad drzewa i pozwala cieszyć oczy pełną panoramą Vermontu. Zgodnie z zapowiedzią mijanego rano hikera szlak bardzo złagodniał, gładka, niemal pozbawiona korzeni i kamieni ścieżka przypomniała nam "dobre, stare czasy" w Tennessee. Po nabraniu wody ze źródła położonego przy Wintturi Shelter kontynuowaliśmy wędrówkę przez ładny, otwarty las. Ścieżka prowadziła to w górę to w dół i chociaż bywało stromo to dzień ten był zasłużoną nagrodą za wszystkie trudy ostatnich tygodni. Łąki które co jakiś czas odwiedzaliśmy, zalane słońcem doliny między kolejnymi zdobywanymi wzgórzami, wielkie, stare drzewa i połacie sosnowego lasu zasypane miękkim brązowym igliwiem - bajka! Lunch zjedliśmy koło pierwszej na skraju kośnej łąki obserwując krzątające się wkoło owady. Tutaj też zrobiłem pożegnalne zdjęcie swoich butów: 1300 mil, ponad 2000 kilometrów w jednej parze! Przywiązałem się do nich ale to najwyższy czas na zmianę bo bieżnika już nie ma a skały przed nami okrutne. Reszta dnia upłynęła w równie sielskiej atmosferze, tylko sporadyczne strome podejścia przypominały nam o tym że czeka nas jeszcze sporo wysiłku zanim dotrzemy do ostatniego białego znaku. Na noc zatrzymaliśmy się nieopodal Thistle Hill Shelter i po zwykłych obozowych obowiązkach zawinęliśmy się w śpiwory i zapadliśmy w sen.





























W Poniedziałek Ty ruszył już o szóstej rano aby jak najszybciej dotrzeć do Hanover i zobaczyć się z odwiedzającym go tam ojcem. Ja zebrałem się w zwykłym tempie i na szlaku byłem chwilę po siódmej. Maszerowałem wygodną ścieżką przez różnorodny las wychodząc co jakiś czas na łąki i ciesząc oczy górska panoramą. Piękna droga prowadziła w dół do miasteczka West Hartford gdzie przeszedłem most na rzece White River i po dłuższym spacerze asfaltem przedostałem się pod autostradą miedzystanową numer 89. Ponownie zanurzywszy się w las podchodziłem dłuższą chwilę do strumienia gdzie nabrałem wody a kwadrans później znalazłem sobie wygodne zwalone drzewo i zjadłem lunch. Łatwy szlak prowadził dalej grzbietem aż zaczął opadać i wypuścił mnie na drogę w miasteczku Norwich. Długi, dwumilowy odcinek szlaku wiódł asfaltem a potem chodnikiem aż doprowadził mnie do mostu na Connecticut River gdzie wkroczyłem na terytorium trzynastego już stanu: New Hampshire. Chwilę później byłem w centrum Hanover gdzie ojciec Ty'a wręczył mi nowe buty i zabrał nas na zakupy w pobliskim Lebanon. Nocleg udało nam się zorganizować bezkosztowo i chwilę po dziewiętnastej rozpakowaliśmy manatki w piwnicy Warrena, który jako Trail Angel udostępnia dużą część swojego domu hikerom. Wykąpani wskoczyliśmy do prawdziwych łóżek i zasnęliśmy nieco przejęci adresem: Elm Street 272. Pamiętacie film Koszmar z Ulicy Wiązów? Brrr...
















Noc minęła spokojnie, bez odwiedzin Freddie'go Krugera. Po szybkim śniadaniu zeszliśmy ulicą w dół i złapaliśmy autobus do centrum Hanover. Będące siedzibą elitarnego uniwersytetu Dartmouth College miasto tętniło porannym zgiełkiem a my czuliśmy się całkiem wyobcowani. Po pół godzinie zagłębiliśmy się wreszcie w las i zaczęliśmy wspinaczkę wśród skał i korzeni. Wkrótce szlak prowadził nas to w górę to w dół aż wreszcie po długim ale łagodnym podejściu zjedliśmy lunch nad potokiem Mink Brook. Ostre podejście na Moose Mountain było na szczęście krótkie i niedługo potem wędrowaliśmy wygodną ścieżką aby zaraz pokonać skalną sekcję i zacząć schodzić ostro w dół. Umęczone kolana doniosły nas w końcu do położonego w dolinie bobrowego stawu. Szlak znowu prowadził nas ostro w górę, tym razem jednak podejście było długie i nużące. Ostatecznie dotarliśmy na Holt's Ledge, ścieżka wiodła krawędzią klifu z którego rozpościerały się szerokie widoki. Nocleg zaplanowaliśmy przy Trapper John Shelter, który okazał się miejscem dość tłocznym. Obozowisko jak i sama wiata były pełne thru-hikerów wędrujących w obu kierunkach, nie mieliśmy jednak ochoty na integrację i krótko po obiedzie powiesiliśmy worki i zapadliśmy w sen.

















W środę rano zebraliśmy namioty i pomaszerowaliśmy w dół do żwirowej drogi za którą zaczynało się strome podejście na Smart Mountain. Najpierw wyszliśmy na jasne skały aby zaraz potem ruszyć ostro w górę. Otoczony gęstym świerkowym lasem szlak prowadził po nagiej skale, tylko gdzieniegdzie uzbrojonej metalowymi klamrami. Mimo pochmurnego dnia pot lał się z nas strumieniami i kiedy wreszcie dotarliśmy do znajdującej się na szczycie wieży widokowej mogliśmy wyżymać koszulki. Widok ze szczytu był dynamiczny, chmury pędziły jak szalone z jednej strony grzbietu na drugą a my po krótkiej przerwie ruszyliśmy w dalszą drogę. Ścieżka prowadziła grzbietem a potem łagodnie w dół do South Jacobs Brook gdzie w towarzystwie innych hikerów zjedliśmy lunch. Kolejne podejście było znowu strome ale tym razem skalne odcinki były w większości odsłonięte i nie tak przerażające jak wcześniej. Na częściowo nagi wierzchołek Cube Mountain dotarliśmy około trzeciej po południu i zaraz potem ruszyliśmy stromo w dół aby po pół godzinie dotrzeć do potoku od którego to szlak wiódł nas już łagodnie do asfaltowej drogi. Kiedy zaczęliśmy ostatnie już tego dnia podejście usłyszeliśmy przetaczający się po niebie grzmot i chwilę później zaczął padać drobny deszcz. Kiedy godzinę później rozbijaliśmy namioty na Ore Hill Campsite opad był nadal niemrawy zdążyliśmy więc nabrać wody z pobliskiego źródła, zjeść obiad i powiesić worki z jedzeniem zanim rozpadało się na dobre. Zmęczeni długim dniem szybko zasnęliśmy zawinięci śpiwory.
























Kolejne fale deszczu budziły mnie w nocy ale rano już tylko kropiło a kiedy zebraliśmy się do marszu deszcz ustał. Było ciemno i mgliście, gdzieś wysoko hulał wiatr strącając z drzew krople wody. Ścieżka prowadziła nas łagodnie raz w górę raz w dół aby wkrótce wspiąć się na odpowiednio nazwaną Mist Mountain gdzie złapał nas deszcz. Opadliśmy stąd do drogi NH 25 i po przekroczeniu potoku ruszyliśmy ostro w górę do Jeffers Brook Shelter. Zjedliśmy tutaj lunch zbierając siły przed czekającym nas podejściem. Dalsza droga prowadziła ostro w górę, zmuszając nas do pokonywania coraz większych głazów i splątanych korzeni. Deszcz znowu przeszedł, mogliśmy więc zdjąć krępujące nas kurtki i szturmować Mt Moosilauke nieco wygodniej. Kiedy w końcu trzy mile dalej szlak wyszedł na przełęcz między dwoma wierzchołkami wiatr zaczął przeganiać chmury odsłaniając nieco błękitnego nieba. Stanąwszy na nagim szczycie mogliśmy przez chwilę podziwiać pełną panoramę po czym niebo znów zamknęło się nad nami i pokropił deszcz. Zanurzyliśmy się ponownie w niskim iglastym lesie i zaczęliśmy powolne opadanie. Ścieżka okrążała masyw trawersując zbocze ale z każdą chwilą robiła się coraz bardziej stroma. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie po przekroczeniu 1800 mil, kilka głębokich wdechów i schodzimy. Nigdy w życiu nie wędrowałem taką trasą: wielkie głazy ułożone w coś na kształt wysokich schodów, gładka skalna zjeżdżalnia po której płynie woda, drewniane stopnie, wszystko mokre i śliskie. Każdy krok musiał być dobrze przemyślany, nie było tu miejsca na pomyłkę... Pokonanie dwóch kilometrów zajęło nam półtorej godziny ale w końcu dotarliśmy na dno doliny i rozbiliśmy obóz nieopodal potoku Beaver Brook. Wyczerpani zalegliśmy w schronieniach przeczekując kolejną falę deszczu po czym uporaliśmy się z obiadem, niecodzienną metodą powiesiliśmy worki z jedzeniem i poszliśmy spać.

































Piątkowy ranek przywitał nas kilkuminutowym deszczem. Po  śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę i po kwadransie spotkaliśmy Cate. Nosząca teraz imię Small Slice niewysoka blondynka z Waszyngtonu wyraźnie zmieniła się w ciągu ponad trzech miesięcy które minęły odkąd się ostatni raz widzieliśmy. Nie mogliśmy się nagadać więc męczące podejście na Mt Wolf minęło dość szybko. Szlak był dość trudny, duże głazy, korzenie i błoto wymagały skupienia ale pomijając pierwszy stromy odcinek wznosił się raczej łagodnie. Po krótkiej przerwie na wciąż skrytym w chmurach szczycie kontynuowaliśmy marsz opadając ku Eliza Brook gdzie ścieżka zakręcała ostro pod górę i prowadziła wzdłuż potoku. Zaczynające się tutaj podejście na Kinsman Mountain robiło się coraz bardziej strome, byliśmy więc zaskoczeni wychodząc nagle na duże wypłaszczenie mieszczące Harrington Pond, duży, częściowo zarośnięty staw. Brodząc po kostki w wodzie dotarliśmy do podstawy zbocza będącego ostatnią prostą przed południowym wierzchołkiem. Od tego momentu szlak wymagał użycia rąk i dużej uwagi. Niemal pionowe podejście wśród wielkich głazów trwało niemiłosiernie długo, kiedy więc wyszliśmy na dużą płaską skałę tuż poniżej szczytu byliśmy bardzo gotowi na lunch. Posiliwszy się kontynuowaliśmy wędrówkę zaliczając południowy i północny wierzchołek Kinsman Mountain. Widoki były wspaniałe, otaczające nas White Mountains wyróżniają się ostrymi sylwetkami a jasnoszare skały przebijające się z zieleni lasu pokrywają okoliczne szczyty i opadają przepaściami w doliny. Zejście w dół było tylko nieco mniej przerażające niż podejście, a świadomość że jeden zły krok oznacza co najmniej koniec marzeń o ukończeniu szlaku była dość przytłaczająca. Dzień dłużył się, nogi drżały z wysiłku ale w końcu dotarliśmy do jeziora Kinsman Pond skąd szlak był już dużo łagodniejszy. Następne trzy mile upłynęły dość szybko, przekroczyliśmy dwa duże potoki i dotarliśmy do autostrady międzystanowej numer 93. Złapanie stopa nie było łatwe ale w końcu znaleźliśmy się w Lincoln gdzie zrobiliśmy zakupy i zorganizowaliśmy nocleg. Właściciel motelu przyjechał po nas starą ciężarówką i pomknęliśmy szeroką drogą do leżącej po drugiej stronie przełęczy Franconii. Gorący prysznic, pranie i planowanie następnych dni zajęło nam cały wieczór, było już dobrze po dziesiątej kiedy kładliśmy się spać.






















Mówi się że wędrowcy docierający do New Hampshire mają za sobą trzy czwarte drogi ale tylko połowę wysiłku. Ostatnie dni zdają się potwierdzać te słowa, przede mną zdecydowanie najtrudniejsza część Szlaku. Trzymajcie kciuki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz