We wtorek, rozleniwieni poprzednim dniem wstaliśmy późno i na szlaku stawiliśmy się dopiero po 11-tej. Dzień był upalny, szybko więc dotarliśmy do źródła zimnej wody gdzie spotkaliśmy Borderline'a, starszego pana opiekującego się szlakiem i pobliskim shelterem. Przyjemna pogawędka zaowocowała cennymi informacjami które mieliśmy wykorzystać już nazajutrz. Niewygodna, miejscami bardzo kamienista ścieżka wiodła tym samym grzbietem który opuściliśmy dwa dni wcześniej. Lunch z widokiem na płaską część Pensylwanii zjedliśmy około 13-tej i wznowiliśmy marsz aby wkrótce potem osiągnąć 1200 mil szlaku. Z początku odległe grzmoty przybliżały się coraz bardziej i chociaż burza nas ostatecznie minęła, rozpadało się na dobre. Wreszcie dotarliśmy na zaplanowany biwak nieopodal źródła Sand Spring, deszcz nie ułatwiał prac obozowych ale ostatecznie nasze schronienia stanęły wkoło paleniska, linki na worki wisiały w gotowości a butelki były pełne przefiltrowanej wody. Obiad zjedliśmy w milczeniu i poszliśmy spać.
W środę rano wygrzebaliśmy się z legowisk krótko po tym jak przestało padać i wystartowaliśmy od razu po śniadaniu. Szlak był płaski, ale rozmiękły po wielogodzinnym deszczu, lawirowaliśmy więc w śliskim błocie i kamieniach. Otaczał nas młody, nieciekawy las, świeżo wylęgłe komary i niewesołe myśli. Lunch zjedliśmy nad małym strumieniem, pokrzepilismy się pyszną kawą i niechętnie powlekliśmy się dalej. Słońce operowało już na całego, szlak tradycyjnie był kamienisty i niespodziewanie prowadził stromo pod górę. Podejście było krótkie, reszta drogi prowadziła po płaskim aż do bardzo stromego zejścia w dół do Port Clinton. Przekroczyliśmy tory kolejowe, rzekę Schuylkill, zamknięty hotel i podążając za wskazówkami Borderline'a udaliśmy się do... fryzjera. Port Clinton's Barber Shop okazał się niezwykłym miejscem gdzie oprócz strzyżenia można kupić antyki oraz otrzymać pomoc jeśli jest się hikerem. Po krótkiej rozmowie umówiliśmy transport do Walmarta w Hamburgu. Steve, nasz kierowca, poczekał aż zrobimy zakupy i zawiózł nas do pobliskiego hotelu gdzie po krótkiej naradzie zapadły ostateczne decyzje: stęskniony za Kirą, szybkonogi Ty rusza samotnie w dalszą drogę, wymęczona kontuzjami Cherie zjeżdża ze szlaku do przyjaciela w New Jersey, ja kontynuuję marsz w swoim tempie, mając nadzieję na dotarcie do Kathadin przed końcem wizy. Nie wiemy kiedy się ponownie wszyscy zobaczymy, to było bardzo smutne rozstanie.
Do Port Clinton podrzucił mnie Jean Paul, Kanadyjczyk który po trzech latach wreszcie skończył ostatnią sekcję całego Szlaku Appalachów. Podejście z przełęczy z prowiantem na cztery dni było jak zwykle męczące ale prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero na grani. Wszechobecne kamienie robiły się coraz większe i wkrotce skakałem z jednego na drugi nie dotykając ziemi której prawdę mówiąc nie było właściwie widać. Wreszcie trafiłem na skalne wychodnie oferujące widoki na równiny Pensylwanii: Pulpit Rock a następnie Pinnacle gdzie zagadywany przez day-hikerów zjadłem lunch. Dalsza droga wiodła spokojnie w dół szerokim traktem którym turyści mogą łatwo dotrzeć do wspomnianych atrakcji, aż w końcu, po przekroczeniu asfaltu znalazłem się na dnie przełęczy. Leniwy strumień pozwolił mi uzupełnić zapas wody ale ze względu na owady nie zdecydowałem się na rozłożenie obozu zaraz za drewnianym mostkiem. Podszedłem kawałek wyżej gdzie znalazłem dobre miejsce i rozstawiłem namiot. Krótko po powieszeniu jedzenia spadł deszcz podnosząc wilgotność nie obniżając temperatury. Wymęczony upałem leżałem w namiocie słuchając jak Amerykanie świętują dzień niepodległości: fajerwerki rozbrzmiewały jeszcze długo w nocy.
Poranek był gorący, duszny i bardzo ciemny. Przyniósł też niedobrą wiadomość: rozbiłem się na miejscu porośniętym trujacym bluszczem. Póki co nie odczuwałem żadnych dolegliwości związanych z kontaktem z tą rośliną ale byłem niespokojny bo wiedziałem że jej drażniący sok działa z opóźnieniem. Po zwinięciu obozu zacząłem spokojną wspinaczkę na grzbiet i wkrótce byłem na skale zwanej Dans Pulpit. Pogoda nie pozwalała na podziwianie widoków wędrowałem więc dalej w mieszanym terenie aż dotarłem do źródła nieopodal Allentown Hiking Club Shelter. Dalsza droga prowadziła leśnym traktem a potem ścieżką aż do drogi stanowej numer 309. Lunch zjadłem kawałek za asfaltem po czym ruszyłem w kierunku Knifes Edge: skalistej grani wymagającej ostrożnego balansowania przy każdym kroku. Na szczęście kamienie były suche, nie chciałbym robić tej sekcji w ulewnym deszczu. Niedługo potem, szeroką drogą dotarłem do podobnego miejsca: Bake Oven Knob. Łatwe podejście rekompensowało kłopotliwe zejście po drugiej stronie wierzchołka. Skały ciągnęły się dość długo, wreszcie dotarłem do sheltera i położonego niżej na zboczu źródła z którego nabrałem wody i ruszyłem dalej aby urządzić biwak około mili dalej, w pięknym miejscu tuż obok szlaku. Zjadłem zasłużony obiad i schroniłem się w namiocie bo komary były coraz bardziej zuchwałe.
Noc była upalna cieszyłem się więc nadejściem poranka. Przy śniadaniu odwiedził mnie Tom, siedemdziesięcioletni hiker o przyjemnym, buddyjskim usposobieniu. Po krótkiej pogawędce ruszył w dalszą drogę a ja zająłem się zwijaniem obozu. Szlak prowadził grzbietem powoli opadając w kierunku przełęczy Leigh Gap. Po nabraniu wody ze źródła przy ścieżce zacząłem strome zejście do rzeki Leigh. Przekroczyłem most, asfaltową drogę i zadarłem głowę aby ocenić czekające mnie trudności. Zgodnie z poradami napotkanych wcześniej hikerów schowałem kijki i przygotowałem się na prawdziwą wspinaczkę. Używając obydwu rąk i nóg wdrapałem się po skałach na grzbiet Blue Mountain. Okolica ta, niegdyś całkiem ogołocona z drzew przez hutę cynku w pobliskim Palmerton poddawana jest obecnie rekultywacji. Drzewa powoli wracają na nagie skały ale woda, zanieczyszczona metalami ciężkimi, pozostaje niezdatna do picia. Wygodna ścieżka wiodła dłuższy czas trawersem omijając najgorsze kamienie powyżej i pozwalała obserwować nadchodzący z północy deszcz. Nieunikniony powrót na grzbiet zbiegł się z równie nieuniknionym opadem który nie był jednak ani intensywny ani długotrwały. Słońce wyszło z powrotem na przełęczy Little Gap i towarzyszyło mi w niespodziewanej wspinaczce w sosnowym lesie. Wielkie skalne stopnie oprószone długimi brązowymi igłami i otoczone paprociami były przepiękne, zatrzymałem się więc tutaj by odsapnąć i zjeść lunch. Dalsza droga prowadziła kamienistym grzbietem do długo wyczekiwanego źródła czystej wody. Kiedy dotarłem wreszcie do Delps Spring niebo groziło burzą, szybko rozstawiłem więc namiot, powiesiłem jedzenie na drzewie i oddaliłem się niemal pół mili w dół zbocza tylko po to żeby zobaczyć suchą rurę sterczącą ze skały. Wróciłem pod stromą górę, zwinąłem dopiero co rozłożony obóz i z ciężkim sercem pomaszerowałem do oddalonego o sześć mil Leroy A.Smith Shelter. Ścieżka była paskudnie kamienista ale gnany złością dotarłem na miejsce w niewiele ponad dwie godziny. Źródło znajdowało się oczywiście pół mili w dół zbocza a ulewa nadeszła akurat kiedy filtrowałem pierwszą butelkę. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło: kiedy wróciłem na górę deszcz ustał na chwilę i mogłem spokojnie rozstawić namiot. Wkrótce więc siedziałem już w swoim schronieniu w otoczeniu butelek zimnej wody i starałem się nie myśleć jak będę się czuł następnego dnia po tym jak niespodziewanie zrobiłem ponad 23 mile. Siłą woli zjadłem obiad, powiesiłem worek na gałęzi i zapadłem w sen.
Niedzielny poranek był wilgotny ale niebo powoli się przecierało, zjadłem więc śniadanie, zebrałem manatki i ruszyłem w drogę do Delaware Water Gap - ostatniej miejscowości w Pensylwanii. Najpierw jednak musiałem pokonać jeszcze jedną przełęcz: Wind Gap. Zarówno zejście jak i podejście były strome ale na szczęście dosyć krótkie. Zaopatrzony w wodę w przydrożnym motelu wędrowałem coraz bardziej kamienistą ścieżką w kierunku Wolf Rocks, ostatniego dużego skupiska skał w tej części szlaku. Obfity lunch zjadłem tuż przed tym fragmentem, miałem więc sporo sił na lawirowanie po pochyłych płytach skrytych wśród drzew. Kiedy wreszcie zszedłem z ostatniego wielkiego kamienia ukazała się przede mną płaska droga którą pognałem przed siebie szczęśliwy że to już koniec Rocksylwanii :-) Moje nadzieje szybko prysły. Kolejne godziny upływały na mniej lub bardziej kamienistej ścieżce aż wreszcie zacząłem opadać w kierunku rzeki Delaware. Na tym etapie ledwo już mogłem stanąć na lewej nodze: trujący bluszcz ostatecznie zadziałał i podeszwa lewej stopy była czerwona i pokryta bąblami. Kiedy dotarłem wreszcie do miasteczka i zabunkrowałem się w przykościelnym hostelu dla hikerów nie mogłem nawet siedzieć z opuszczoną stopą. Decyzja o pozostaniu tutaj na kolejny dzień była oczywista.
W poniedziałek obudziłem się w nieco lepszej kondycji, okłady z soku odpowiedniej rośliny, specjalna maść i tabletka na alergię zadziałały i wkrótce mogłem iść na śniadanie do miejscowej piekarni. Zrobiłem też zakupy w Walmart a resztę dnia spędziłem na pogawędkach z innymi wędrowcami. We wtorek ruszam w dalszą drogę, przede mną kolejny stan: New Jersey.
Takie akcenty naprawdę dają siłę na kolejne mile :-)
Niesamowita zieleń bije z Twoich zdjęć.
OdpowiedzUsuńPrzykra sprawa z tym złośliwym bluszczem.
Wytrwałości na kolejnych odcinkach!
Pozdrowienia z Krakowa.
Zieleń jest tutaj naprawdę niesamowita! Pozdrawiam Kraków, mam duży sentyment do tego miasta :-)
UsuńMichał, z ciekawością i ogromną przyjemnością czytam Twoje wpisy i oglądam zdjęcia, nie mogąc doczekać kolejnych (oczywiście tak wpisów, jak i zdjęć) :-) Gratuluję przejścia ponad 1200 mil i życzę Ci osiągnięcia wyznaczonego celu. Pozdrowienia i uściski, ciotka Ewa.
OdpowiedzUsuńDziękuję!
Usuń