Droga stanowa VA 42

dzień marszu: 51 , mila szlaku: 558 , jestem [tutaj] , cała trasa [mapka]

Z Damascus ruszaliśmy pojedynczo. Jako ostatni, po nadaniu paczki na poczcie, opuściłem miasteczko w środę około 13-tej. Szlak wiódł przez gęste zarośla trawersując kolejne zbocza i powoli zdobywał wysokość. Było bardzo gorąco i wilgotno, w pewnym momencie spadło nawet kilka kropli zapowiadanego deszczu, ale po pół godzinie znowu wyszło słońce. Minąwszy kilka strumieni zacząłem dość strome ale niezbyt długie podejście i wkrótce byłem na grzbiecie gdzie las był już rzadszy i oddychało się łatwiej.







Ścieżka wkrótce zaczęła opadać i sprowadziła mnie znowu w rododendrony i na zbocze doliny której dnem biegnie rzeka oraz droga będąca niegdyś linią kolejową którą wywożono ścięte drewno. Idąc w górę rzeki usłyszałem znajome głosy i chwilę po 18-tej dołączyłem do biwaku nieopodal mostu.







Następny dzień przywitał nas ładną pogodą a szlak prowadził z początku śladem dawnego torowiska. Imponujący most przecinający głęboką już tutaj rzeczną dolinę nosił numer 37, zastanawiam się ile ich w sumie jest? Po opuszczeniu szerokiej drogi zeszliśmy w dolinę aby wkrótce wspinać się piękną łąką a następnie usłanym kwiatami lasem na Buzzard Rock. Ścieżka trawersuje tutaj Whitetop Mountain i ponownie zanurza się w rzadki las gdzie niskie drzewa głogu straszą kolcami.







Opadając w kierunku kolejnej przełęczy mijaliśmy co jakiś czas wielkie, samotne skały i w końcu wyszliśmy na otwartą przestrzeń przed ostatnim tego dnia podejściem. Mount Rogers to najwyższa gora w Virginii a wędrówka na szczyt jest doświadczeniem nieoczywistym. Odmiennie od zwykłego biegu rzeczy gdzie im wyżej tym mniej roślinności, opuścilismy ukwieconą łąkę aby zanurzyć się w coraz gęstszym lesie. Ponownie przytłoczył mnie zapach pylących świerków ale wkrótce zrobiło się ciemno, otoczyły nas stare drzewa i stosy zwalonych pni aż w końcu dotarliśmy na wierzchołek który stanowi kilka skał zagubionych w mrocznym lesie.






Po powrocie na główny szlak wpadliśmy na półdzikie koniki które zamieszkują okolicę. Rozłożenie obozu pół mili za Thomas Knob Shelter zajeło nam kolejną godzinę z okładem. Wybór miejsca biwakowego podyktowany był ostrzeżeniami o aktywności niedźwiedzi, musieliśmy skorzystać z metalowych skrzyń umieszczonych niedawno w kilku miejscach wzdłuż szlaku. Hikerzy podawali sobie z ust do ust kolejne historie o utraconych workach z jedzeniem a następnego dnia miałem okazję obejrzeć sforsowany przez misia specjalny kanister - coś co nie powinno się nigdy wydarzyć. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą a grzbiet gdzie się rozbiliśmy zanurzył się w mokrej chmurze. Po zapadnięciu zmroku odwiedziły nas koniki co było bardzo zabawne :-)




Piątkowy poranek był pochmurny i wilgotny. Po kilkunastu minutach marszu dotarliśmy do Rododendron Gap zamykając pięćsetną milę szlaku. Dalsza droga prowadziła niewygodną, wyłożoną głazami ścieżką poprzez kolejne wzgórza. Niskie zarośla rododendronów umożliwiały obserwację krajobrazu który nie przypominał niczego co widzieliśmy do tej pory. Pojedyncze drzewa i kępy krzaków porastały trawiaste wzniesienia zwieńczone skalnymi kopułami. Przechadzające się tu i ówdzie koniki, przyzwyczajone zapewne do ludzi, nie zwracały na nas szczególnej uwagi.











Po przejściu trzymilowego odcinka na terenie Grayson Highlands State Park zanurzyliśmy się ponownie w las. Krótka rozmowa z napotkaną Ridgelinerką, czyli osobą opiekującą się szlakiem sprawiła że postanowiliśmy nie nocować w pobliżu Hurricane Shelter ponieważ niedźwiedzie odwiedzały to miejsce niemal każdej nocy w ciągu ostatniego tygodnia. Biwak urządziliśmy niemal dwie mile za shelterem, nad rwącym strumieniem, poświęcając dużo uwagi prawidłowemu wieszaniu jedzenia.




W nocy zaczęło padać, ale rano udało nam się wykorzystać krótkie okienko żeby zebrać się na szlak. Wilgoć podkreślała zieleń liści które wiosną mienią się różnymi odcieniami. Kwitnące rododendrony otaczały ścieżkę sprowadzając nas nad strumień który należało przejść po kamieniach ze względu na zły stan techniczny drewnianej kładki. Dalsza droga upływała w deszczu aż do lunchu w Trimpi Shelter. Wtedy też pierwszy raz dostaliśmy niepokojące wieści o krwawym incydencie na szlaku: uzbrojony w nóż napastnik zaatakował grupę hikerów gdzieś przed nami. Sprawcę ujęto, ale szlak został zamknięty na długości 24 mil na północ od Partnership Shelter. Postanowiliśmy dotrzeć do granicy zamkniętej strefy, następny dzień poświęcić na wizytę w mieście, zakupy i oczekiwanie na rozwój wypadków.




Reszta dnia była prawie bezdeszczowa, przeszliśmy drewnianym mostem nad South Fork Holston River, następnie podążaliśmy wyraźnym śladem dawnej linii kolejowej aby w końcu wspiąć się na grzbiet z którego wkrótce zaczęliśmy opadać w dół, nad strumień gdzie znaleźliśmy jedno ciasne miejsce na nasze namioty. Znalezienie dobrych gałęzi na worki z jedzeniem graniczyło z cudem, byliśmy też poddenerwowani sytuacją na Szlaku. Poszliśmy spać o zmroku mając nadzieję że następnego dnia wszystko się wyjaśni.









Noc ponownie była deszczowa, tym razem jednak musieliśmy zebrać się mimo opadów. W takie poranki jednocześnie przeklinam jednopowłokowy namiot ze względu na panującą w nim wilgoć, ale też cieszę się jego przestronnością bo mogę spokojnie spakować plecak bez wychodzenia na deszcz. Po 20-tu minutach marszu dotarliśmy do Partnership Shelter gdzie znaleźliśmy ogłoszenie o zamknięciu szlaku. Na szczęście parę minut później, w budynku Służby Leśnej dowiedzieliśmy się że policja zakończyła już czynności na miejscu i będziemy mogli kontynuować wędrówkę. Do Marion dostaliśmy się tradycyjnie stopem na pace pickupa. Zrobiliśmy zakupy w Walmart i zadekowaliśmy się w McDonald's żeby naładować baterie i skorzystać z łazienki. Tutaj dowiedzieliśmy się że jedna z osób zaatakowanych poprzedniego dnia nie żyje. Długo spekulowaliśmy kto mógł być w tej grupie, byliśmy niemal pewni że znamy tych ludzi, ale policja nie ujawniła żadnych danych.




Około 16-tej wróciliśmy na parking przed sklepem skąd całkiem szybko złapaliśmy podwózkę z powrotem na szlak. Po niecałych dwóch milach rozbiliśmy obóz na wypłaszczeniu obok szlaku. Krótko po obiedzie znowu spadł deszcz więc zaszyliśmy się w naszych schronieniach.





Rano deszcz niemal ustał i udało nam się sprawnie zebrać na szlak. Po godzinie marszu zaczęło wychodzić słońce, zrobiło się też bardzo ciepło. Prawa strona szlaku została niedawno wypalona, to jedna z częściej stosowanych tutaj metod odnowienia lasu. Widać już młode roślinki wyrastające z pogorzeliska. Po osiągnięciu płaskiego szczytu Glade Mountain zaczęliśmy opadać w kierunku autostrady numer 81. W połowie drogi wstąpiliśmy do Lindamoon School, budynku dawnej szkoły gdzie czekała na nas wspaniała Trail Magic. Przemili ludzie przywożą tam codziennie świeże owoce, słodycze i masę drobiazgów przydatnych na szlaku. Spędziliśmy tam ponad godzinę zanim ruszyliśmy w dalszą drogę.














Krajobraz zmieniał się wraz ze zbliżaniem się do drogi, przecinaliśmy zielone łąki na których pasą się krowy, aż w końcu błotnista ścieżka weszła w gęste zarośla. Krótko po przecięciu autostrady odbiliśmy nieco żeby zobaczyć Davis Cemetery, uroczy mały rodzinny cmentarzyk, a wkrótce po tym osiągnęliśmy jedną czwartą Szlaku. Powoli nabieraliśmy wysokości aż dotarliśmy do miejsca w którym rozegrał się sobotni dramat. Miejsce było mroczne a my oczami wyobraźni widzieliśmy jak w środku nocy ranni hikerzy próbują uciekać stąd przed mordercą. Przez następną godzinę wędrowaliśmy w milczeniu aż w końcu znaleźliśmy miejsce na biwak. Zwykłe czynności obozowe wypełniły nam resztę dnia.










Noc była bardzo zimna, niemal mroźna, nie tego spodziewaliśmy się po Virginii! Na szczęście rano nie padało i mogliśmy założyć puchowe kurtki. Nie spieszyliśmy się z wymarszem ponieważ na wtorek mieliśmy zaplanowane tylko 6 mil. Dzień był bardzo słoneczny ale zimno nie odpuszczało. Mijaliśmy kolejne pastwiska, rzekę i ruiny młyna aż wczesnym popołudniem dotarliśmy do drogi numer 42 gdzie czekał na nas Ting - gość który był pierwszą osobą jaką widziałem na szlaku prawie dwa miesiące temu. Odwiedził nas też młody piesek wymuszając pieszczoty od każdego po kolei :-)















Następnego dnia przyjechał umówiony kierowca który za friko zawiózł nas do Damascus na festiwal. Ludzie tutaj są naprawdę niesamowici!

3 komentarze:

  1. Przerazajaca historia... Kladzie cien na tych wszystkich rododendronach. Jednakowoz nadal przepieknie, nastepnym razem koniecznie odwiedze poludniowe Appalachy w najzielenszym majowym wcieleniu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Tragiczna sprawa z tym nożownikiem... Ktoś stracił życie. W sumie to wyjątkowy pech, ale losu nie da się przewidzieć do końca. Oby nikogo z nas nie spotkało nic podobnego.
    Jesteśmy istotami społecznymi, musimy żyć wśród innych ludzi. W samotnej wędrówce przez dziką przyrodę jesteśmy tak naprawdę tylko gośćmi. Wielu ludzi boi się przebywania na odludziu, ale paradoksalnie np. zakładając samotny biwak to właśnie inni ludzie mogą być dla nas poważnym zagrożeniem, a nie przyroda, o ile na jej kaprysy jesteśmy przygotowani. Oczywiście i tutaj wiele jest tak naprawdę poza naszą kontrolą.
    Widzę,że miejscowe baribale są coraz bardziej sprawne w plądrowaniu obozowisk na szlaku - zaczyna się robić problem. Z wieszaniem żarcia jest zawsze kłopot. W okolicach przylegających do Teton i Yellowstone (nie w parkach, bo tam nie wolno wieszać) boleśnie się przekonałem, że np. w iglastym lesie jedyny sensowny sposób to na 2 bliskie drzewa, a do tego trzeba mieć paręnaście m linki jako absolutne minimum. A nie 7 czy 10, jak my wtedy.
    Pozdrawiam i życze dalszej bezpiecznej wędrówki
    -J.
    P.S. Trafiłem na ten blog za pośrednictwem bloga Agnieszki (wpis powyżej), którego jestem zawziętym czytelnikiem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam na blogu i dziękuję za komentarz!
      Mam 15 metrów linki i zdarza mi się wykorzystać całą na wieszanie metodą PCT, nie wiem ile musiałbym mieć żeby powiesić żarcie na dwa drzewa...

      Usuń